Strona główna Życie Kanonizacja Pisma Relacje Artykuły Książki Strony WWW O nas Kontakt |
Święta Urszula Ledóchowska Jeszcze mamy dużo krzątaniny. Dzieci śpią na strychu, na słomie. Jakoś miejsce dla wszystkich się znalazło, a i skrzynie z rzeczami już pod dachem. Wreszcie ostatnie światełko gaśnie. Usnęłyśmy szybko, bo zmęczenie po tej długiej od poniedziałku rana do niedzieli prawie do północy trwającej podróży dało nam się dobrze we znaki. Następne dni wciąż były mozolne, ale już wesołe. Czas piękny. Pniewy tym razem dobrze się zaprezentowały: przed domem łąka, nieco dalej jezioro okolone lasami, w ogrodzie piękna aleja lipowa i kasztanowa. Dzieci z zaciekawieniem oglądają każdy zakamarek, bawią się w ogrodzie. My tymczasem urządzamy dom, porządkujemy, co się da, ale właściwie nic jeszcze nie ma - cztery kąty i piec piąty! - ledwo parę łóżek, krzeseł i stołów, bo wagon z rzeczami jeszcze nie przyjechał. Ale jest lato, więc jakoś idzie. Najważniejsze, że jesteśmy u siebie. Tymczasem pochód bolszewików stawał się coraz groźniejszy. Posuwali się naprzód z błyskawiczną szybkością. W Warszawie popłoch, legacje opuszczają stolicę, osoby majętne idą za ich przykładem. Mężczyźni pracują przy wznoszeniu fortyfikacji. W mieście zapełnione są kościoły. Ludzie w procesjach chodzą z kościoła do kościoła, by uprosić zlitowanie Boże nad dopiero co zmartwychwstałą Polską. Siostra Zaborska rozpaczliwe listy przysyłała. Była w strachu, że nas bolszewicy zagarną. My jednak nie miałyśmy czasu na martwienie się, bo roboty huk. Piętnastego sierpnia 1920, w dzień Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, miała się odbyć pierwsza Msza święta w naszej ubożuchnej kapliczce, do której ołtarz z figurą Serca Jezusowego ofiarowała pani Ludwika Sadowska. Ojciec Tuszowski, który bawił we Lwówku, specjalnie przyjechał, aby tę pierwszą Mszę świętą tutaj odprawić. Jakie byłyśmy szczęśliwe, gdy Pan Jezus zstąpił na ołtarz, żeby już odtąd z nami na zawsze pozostać. Inaczej życie się toczy, gdy Pan w domu. A pod Maryi opieką będzie ono bezpieczne. Tego samego dnia gruchnęła wiadomość: "Bolszewicy cofają się, zwycięstwo, Warszawa obroniła się, Królowa Korony Polskiej nas ocaliła!" Poprzedniego dnia dostałam telegram od biednej siostry Zaborskiej, wystraszonej wiadomościami: "Conseille, revenez tous" (Radzę, wracajcie wszyscy). Naturalnie, ani o tym pomyślałam, natomiast czym prędzej zatelegrafowałam, że sytuacja wojenna jest już zupełnie inna, i jeszcze dodałam, by do nas przyjechała, bo wiedziałam, że będzie tu bardzo potrzebna do prowadzenia szkoły, gdy tymczasem tam mało uczennic się zgłosiło. Dzień 15 sierpnia pamiętny będzie i dla naszej Kongregacji. Pan Jezus w tym dniu wziął w posiadanie naszą pierwszą kaplicę w Polsce. Przez Maryję do Jezusa dążyć chcemy! Zaczynały się już pierwsze chłody, a o wagonie jakoś nic się nie słyszało. Tam były wszystkie nasze i dzieci ubrania ciepłe, ponadto łóżka, meble. Strach mnie ogarnął. A co zrobimy, jeżeli wagon, jak tyle innych w owym czasie, zaginie? Będzie naprawdę bieda, bo po wojnie trudno cokolwiek dostać, w dodatku koszt szalony. Straszna to była dla mnie troska! Już 2 września przyjechała siostra Zaborska - nie dała długo na siebie czekać. O jedenastej w nocy słyszę przed oknem wołanie: "Skoro mnie zaprosiliście, to i wpuśćcie!" Bardzo się ucieszyłam, bo już nie mogłam dać sobie rady. Po paru dniach zebrałam jednak w sobie tyle energii, że pojechałam do Danii, do mojej gromadki w Aalborgu, aby tam wszystko urządzić jak trzeba. Siostrę Maculewicz zostawiłam na stanowisku przełożonej, siostrze Czerniłowskiej powierzyłam ochronkę, inne siostry postanowiłam stopniowo wycofywać, aż do chwili sprzedaży całości, a wtedy resztę sióstr i dzieci do kraju sprowadzić. Siostra Maculewicz miała dużo dobrej woli, uczennic nie było już zbyt wiele. Siostry zacne, ciężko im było samym tam zostać, ale wszak na ofiarę każda z nas gotowa być musi. Dnia 8 września dostałam w Aalborgu telegram z Pniew, że wagon już jest, więc uspokoiłam się co do naszej tam egzystencji. Za parę dni pożegnałam moje dzieci aalborskie i mniej więcej w połowie września byłam z powrotem w Pniewach. Rzeczywiście rzeczy przyjechały, więc było już co do pokojów wstawiać. Zaczął się teraz gwałt z urządzaniem pokojów, bo około dwudziestego miały przyjechać pierwsze uczennice - dwanaście na początek. I tak powstała Szkoła Gospodarstwa Domowego, dość jeszcze prymitywnie urządzona z początku, ale atmosfera była swojska, panny miłe. Małe dzieci też rozkoszne - dobrze wszystko się zapowiadało. O potwierdzenie dekretu Świętej Kongregacji miałam się zwrócić do ówczesnego nuncjusza, mons. Rattiego, dzisiejszego papieża Piusa XI. Prawdopodobnie z tego powodu chciał mieć jaśniejsze wyobrażenie o tym, czym nasze Zgromadzenie jest. Na początku października dano mi znać, że ksiądz infułat Brzeziewicz z Warszawy jest w Poznaniu i chce się ze mną zobaczyć. Pojechałam natychmiast. Powiedział mi, że ksiądz nuncjusz życzy sobie bliżej nas poznać. Serdecznie zapraszałam do Pniew, choć tam jeszcze strasznie biednie było. Przyjechał na razie ksiądz infułat, spędził dwa dni - przemiły! - i bardzo mu się u nas podobało. Naszym kapelanem był wówczas ksiądz kanonik Szyszko z diecezji łuckiej, niestety wkrótce potem wrócił do Łucka. Tak dobrze nam było z tymi dwoma świątobliwymi księżmi! Dnia 6 października ksiądz infułat dokonał poświęcenia Zgromadzenia Sercu Jezusowemu. Z żalem żegnałyśmy go i z nadzieją, że księdzu nuncjuszowi dobry raport złoży. Zaraz potem i ja pojechałam do Warszawy, by tam zdobyć trochę żywności i ubrań dla naszych sierot. Siedziałam tam dłużej, niż chciałam, bo wybuchł strajk na kolei. Zatrzymałam się u poczciwych państwa Łozińskich. Ten przydługi pobyt wyszedł w sumie na dobre, bo dużo udało mi się rzeczy zdobyć. Wreszcie 23 czy 24 października wieczorem wyjechałam z Warszawy. Po drodze w Poznaniu zaszłam do księdza kardynała Dalbora, a ten mi oznajmił, że w poniedziałek 26 października autem przyjedzie do nas ksiądz nuncjusz. Ogarnęła nas i radość, i strach, jak w tak krótkim czasie na przyjęcie wielkiego gościa godnie się przygotować. W Pniewach zaczął się wielki ruch. Wszak nic jeszcze nie ma w domu, ale zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by się dobrze zaprezentować. Mita Puszetówna zaczyna uczyć się na gwałt przemówienia po francusku. Siostra Łozińska wbija Wicusiowi do głowy wierszyk - dopiero co wyuczył się go na moje imieniny, ale teraz zamiast "matuchna" trzeba mówić "ojcze", a z tym ma ogromne kłopoty. Malutką kaplicę dekoruje się resztkami jesiennych listków, panny wyśpiewują: Ecce sacerdos, siostra Zaborska stara się skompletować według podobieństwa filiżanki i talerze, bo wszak jeszcze paru księży będzie towarzyszyło księdzu nuncjuszowi, w dodatku na gwałt trzeba posyłać do Posadowa po fotel, jako że u nas są tylko krzesła. W poniedziałek o godzinie jedenastej wszyscy czekają przed kaplicą. Chłopcy wyglądają na gościniec - mają oznajmić, gdy auto będzie się zbliżało. "Jedzie, jedzie!" - wreszcie rozlegają się ich gromkie okrzyki. Auto tuż, tuż... Ale nie, skręca do Lubocześnicy. O, pewnie źle poinformowany ksiądz nuncjusz jedzie w kierunku wioski! Tak istotnie było. Po chwili auto zawraca, staje przed furtką. Wysiada z niego ksiądz nuncjusz z dwoma księżmi. Prowadzę ich do kaplicy, gdzie dostojny gość udziela błogosławieństwa, potem do rozmównicy. Teraz zaczyna się zwiedzanie pomieszczeń: najprzód sali jadalnej, gdzie uczennice i dzieci z ochronki, ustawione w półkole, oczekują gościa. Mita wygłasza swe powitanie, Wicuś w bardzo zabawny sposób recytuje wyuczony wierszyk: "Ja, Wicuś maleńki, chcę ojcu powinszować i bardzo serdecznie ręce pocałować. Jeszcze nic nie umiem, cały dzień się bawię, lecz kiedyś za ojca Muszę świętą odprawię". Namordowała się siostra Łozińska, by się nauczył dobrze wymawiać słowo "mszę" - nauczył się po wielu mozołach, ale w decydującym momencie wrócił jednak do "muszę". Ksiądz nuncjusz bardzo serdecznie przemówił do dzieci - zdaje sil po włosku - a ksiądz Czapski tłumaczył. Potem kontynuowaliśmy oglądanie zabudowań. Gospodarstwo jeszcze bardzo skromne: koniki, krówki świnki. Na samym końcu weszliśmy do refektarza, gdzie były zebrań siostry, do których przemówił w serdecznych słowach. Potem był obiad na małym stoliku w rozmównicy. Po południu przyszli do nas ksiądz proboszcz i ksiądz wikary z Pniew. O godzinie czwartej po południu opuść; nas ksiądz nuncjusz, zostawiając w sercu radość i ufność, że poznawszy nasz dom, który mimo panującego w nim ubóstwa najwyraźniej mu się spodobał, teraz już opiekować nami się będzie, o czym też mnie wkrótce w jednym z listów solennie zapewnił. Czas szybko płynął. Po Bożym Narodzeniu - pierwszym na polskiej ziemi - przybyły nowe uczennice, dom się powoli zapełniał. Również i gospodarstwo coraz ładniej się rozwijało. Sprowadziłam instruktorkę tkactwa i cztery warsztaty tkackie z Danii. Nowe postulantki, siostry: Korentz, Skrzyńska i Tyszkiewicz, nauczyły się tkać i z czasem bardzo ładne rzeczy robiły. Na początku tego roku zaczęło mi dokuczać serce. Parokrotnie musi łam po kilka dni przeleżeć. Na Wielkanoc wysłano mnie do Lwówka. Spędziłam tam ze trzy tygodnie, cały czas na wózku, bo miałam nie chodzić. Był tam i ojciec Tuszowski. Skorzystałam z tej okazji, by zrobić pierwszy szkic Konstytucji. Przystosowałam dotychczasowe Konstytucje nasze,
tj. domu krakowskiego, do potrzeb nowej Kongregacji zakonnej z własną przełożoną generalną, oddanego głównie pracy dla biednych. Cnotą fundamentalną, właściwą tej nowej Kongregacji, ma być pokora, habit prościutki - dla sióstr chórowych szary, z małym czarnym czepkiem, bez woalu, dla sióstr konwersek niebieski. Przeglądał ze mną tę nową redakcję Konstytucji ojciec Tuszowski. Jeszcze to i owo zostało do wyretuszowania, ale główna rzecz była zrobiona. Na 17 kwietnia 1921 zaprosiła mnie pani Prądzyńska, bratowa siostry Prądzyńskiej, do Sieradza, aby tam wygłosić odczyt o naszej działalności. Dzięki Bogu, udało mi się jakoś zebrać siły, opuściłam kochany Lwówek, gdzie mi bardzo dobrze było, i wyruszyłam z siostrą Prądzyńską do Kościerzyna, wioski w pobliżu Sieradza należącej do pani Prądzyńskiej. Bardzo miło zostałam tam przyjęta. Był to dzień mych urodzin. O godzinie piątej po południu pojechałyśmy do Sieradza na odczyt. Mówiłam o naszej pracy dla ubogich, o potrzebie tej pracy. Po odczycie zwrócili się do mnie ksiądz rektor kościoła klasztornego i panie ziemianki z propozycją, byśmy objęły klasztor podominikański w Sieradzu, który jest częściowo już ruiną i coraz bardziej niszczeje. Datuje się z 1260 roku. Kościół zapuszczony, ale jeszcze w stosunkowo niezłym stanie. Reszta to albo już zupełna ruina - jak na przykład dach, w którym są dziury ogromne, czy część główna ku dolinie Warty skierowana - albo pomieszczenia wymagające natychmiastowego remontu. W zabudowaniach mieści się szkoła powszechna, która wobec fatalnego stanu budowli może się tu utrzymać zaledwie przez kilka lat. W części budynku wychodzącej na miasto ksiądz rektor ma rodzaj biura, ale i to wszystko zagrożone ruiną. A jednak jakiż to ładny zabytek: krużganki śliczne mimo rujnacji, rozległy wirydarz, tak dziś zapuszczony - wszystko tu przemawia do duszy, do serca! Panie zaprowadziły mnie do kościoła klasztornego. W głównym ołtarzu spogląda na nas z obrazu Matka Boska Różańcowa z Dzieciątkiem. Całą sukienkę ma ze srebrnych płyt. Zmówiłyśmy Zdrowaś Maryjo w intencji, by Bóg pozwolił mi objąć Sieradz. Taki poczułam sentyment do tego starego klasztoru! Ileż tu modlitw wznosiło się ku Bogu! Ileż cnót, ileż ofiar, a może nawet krwi męczeńskiej ściągało na ten dom błogosławieństwo Boże! Obeszłyśmy cały dom - jedna wielka ruina! A przecież ma on w sobie coś pociągającego. Oświadczyłam paniom, że gotowa jestem ten klasztor przejąć i odrestaurować. Panie miały pojechać do księdza biskupa, by z nim całą sprawę omówić. Następnie pojechałam do Wróblewa, do pani Wilskiej, siostry siostry Prądzyńskiej. Na następny dzień był zaplanowany mój odczyt w Łęczycy, po czym miałam się udać w powrotną drogę. Wkrótce oznajmił mi ksiądz biskup, że bardzo chętnie odda mi klasztor sieradzki, bylebym najpierw postarała się o pozwolenie od dominikanów. Napisałam do ojca generała dominikanów. Otrzymałam bardzo miły list z wiadomością, że mi oddaje klasztor sieradzki, co później i Święta Kongregacja potwierdziła. Zabrałyśmy się więc do pierwszych prac restauracyjnych za pieniądze przywiezione z Danii, które przeznaczone zostały na zakup najpotrzebniejszych materiałów budowlanych za sumę dwóch milionów marek (bardzo nisko stała wówczas marka polska). Miało to wystarczyć na odrestaurowanie całego głównego skrzydła. Tymczasem powstały nieprzewidziane trudności. Rząd, który dotychczas wcale nie interesował się tym dużej wagi historycznej zabytkiem, nagle ogłosił, że klasztor jest jego własnością. Miasto to samo potwierdziło. A więc nie wolno mi było rozpocząć prac. Dwa miliony złożone w banku z powodu postępującej w następnych latach inflacji zupełnie utraciły swą wartość. Gdy mnie do prac remontowych wreszcie dopuszczono, za odłożoną sumę dostałam zaledwie parę rynien. Naturalnie nie dałam za wygraną, zaczęłam pertraktacje z rządem, które dopiero w lecie 1922 roku doprowadziły do załagodzenia sprawy, a do całkowitej zgody - to jest do zawarcia umowy - doszło dopiero w grudniu tegoż 1922 roku. W czerwcu 1921 zakończył się pierwszy rok istnienia naszej szkoły w Pniewach. Na wakacje przyjęłyśmy letniczki, by kasy domowej nie obciążać. Najpilniejszą potrzebą w Pniewach była kaplica. Postanowiłyśmy wybudować ją między domami "Św. Stanisława" i "Maryjo Świeć". Plan zrobił inżynier Andrzejewski z Poznania, wykonał pan Degórski z Pniew. Zaczęto kopać fundamenty, a w sierpniu - niestety, daty nie pamiętam - odbyło się poświęcenie kamienia węgielnego. Miał przybyć ksiądz biskup Łukomski, ale ponieważ akurat tego dnia wybuchł strajk na kolei, więc ceremonii dokonał ksiądz proboszcz pniewski. Jakaż radość zagościła w sercach, gdy poświęcony został kamień węgielny naszej pierwszej, prawdziwie naszej kaplicy Serca Jezusowego! Krzyż z drzewa zatknięty na środku placu budowy - czy to nie oznacza, że oprócz radości będą i krzyże, że ta kaplica będzie pociechą w krzyżach, które Zycie oddane pracy mozolnej na pewno z sobą przyniesie? Święta Urszula Ledóchowska. BYŁAM TYLKO PIONKIEM NA SZACHOWNICY... WSPOMNIENIA Z LAT 1886-1924 Święty Paweł 2007. Fragment pochodzi z rozdziału "W Pniewach, macierzystym domu zgromadzenia (1920-1924)". W tekście pominięto przypisy. |
Koszalin 2007 | www.urszula.ovh.org | Emilia Rogowska | Webmaster: Przemek |