Strona główna
  Życie

  Kanonizacja
  Pisma
  Relacje
  Artykuły
  Książki
  Strony WWW
  O nas
  Kontakt
     

  

Siostry Urszulanki SJK

WSPOMNIENIA Z PETERSBURGA I MERENTÄHTI 1907 - 1914


Rok szkolny dobiegał końca, budowa klasztorku w Finlandii szybko posuwała się naprzód, tak że w początkach maja Matka i część sióstr mogły już tam zamieszkać.

Cichutko odbyło się poświecenie kaplicy i Pan Jezus zamieszkał pod naszym dachem, by dzielić z nami dolę i niedolę.

Trudno wyobrazić sobie coś bardziej uroczego niż ten cichy zakątek, jakim było nasze Merentähti. Od kolei dzieliło nas 35 km, najbliższym sąsiedztwem była mała osada rybacka Sortavola, oddalona od nas o kilometr, i willa państwa Kossowskich, którzy sprzedali nam mały domek po drugiej stronie szosy, przecinającej naszą posiadłość. Dom klasztorny - drewniany, dwupiętrowy - zbudowany był na plaży w lesie sosnowym z domieszką jodły, podszytej przy brzegu leszczyną. Z szosy wcale nie było go widać. Droga, wycięta w lesie, wyginająca się łukiem, prowadziła od szosy na duży plac przed frontonem domu. Od tyłu dzielił go od morza wąski pas lasu, przetrzebiony przed samym domem, a za drewnianym ogrodzeniem bielił się piasek plaży, a dalej - błękit morza bez końca. W jednym miejscu, niedaleko od domu, plaża wcięła się piaszczystą zatoką w las wybrzeża, formując wał malowniczych diun; strumyk wpadający do morza dopełniał piękności krajobrazu. Ta część parku była rajem dzieci i tych wszystkich, którzy mieli szczęście spędzić lato w tym uroczym zakątku. Dom zbudowany był podług planu Matki - w fińskim stylu. Nie było jeszcze, co prawda, stylowych boazerii, które miały go ozdobić w roku następnym. Ściany w niektórych pokojach nie miały jeszcze szalowania i miło pachniały żywicą. Na dole mieściła się kaplica, chór zakonny, rozmównica, refektarz i pięć celek. Z refektarza wchodziło się do kuchni. Na górze, nad kaplicą była sala dla dzieci, pokoje gościnne, salka jadalna i sypialnie.

Niezatarty żadnym późniejszym wrażeniem został mi w pamięci dzień mego przyjazdu do klasztoru. Dwudziestego siódmego maja opuściłam dom rodzicielski i z młodą profeską, siostrą Wielowieyską, wyruszyłam w drogę. Od stacji kolei Uusikirkko jechałyśmy 35 km na trzęsącym wózku fińskim, na pace z jakimiś rzeczami zamiast siedzenia. Jechałyśmy samymi lasami; czasem las się przerywał i oczy nacieszyć się nie mogły bezbrzeżnym lazurem zatoki, która to wyginała się w coraz to bardziej kapryśnych łukach. Przed wieczorem byłyśmy u celu. Matuchna czekała na nas przed domem. Wyskoczyłam z wózka i pędziłam przez plac do Matuchny. Pamiętam jej ręce wyciągnięte ku mnie i nie zapomnę nigdy, z jaką macierzyńską czułością przycisnęła mnie do serca na progu nowego życia.

Wieczorem, podczas majowego nabożeństwa, śpiewano ulubioną pieśń Matuchny: Chwalcie łąki umajone - wtórował jej cichy poszum morza i zasypiający las. Trzydziestego pierwszego maja w dzień św. Anieli, zostałam przyjęta do postulatu.

Rodzina zakonna w tej fińskiej pustyni była bardzo nieliczna. Siostra Wielowieyska i siostra Małgorzata Cytrona, siostra Marta Wieprzak z Krakowa były jedynymi profeskami. Siostra Zaborska kończyła pierwszy rok nowicjatu (Matuchna miała od Ojca św. wszelkie dyspensy, więc i nowicjuszki mogły spędzać tu lato); oprócz mnie i siostry Maculewicz, przełożonej Gimnazjum św. Katarzyny, była jeszcze jedna młoda postulantka chórowa, Henryka Rottermund. Sióstr konwersek nie pamiętam, zdaje się, ze już była siostra Izydora Jakubowska, siostra Gerarda Dziemidowicz i parę kandydatek.

Ćwiczenia zakonne, przygotowania do zimowych wykładów w gimnazjum, lekcje udzielane uczennicom, zajęcia domowe i gospodarcze zapełniały czas siostrom. Matka pracowała dużo nad fińskim, nosząc się z myślą apostolstwa wśród Finów. W chwilach wolnych malowała obraz Chrystus w Ogrójcu, przeznaczony na loterię. Podług świadectwa znawców, Matuchna posiadała prawdziwy talent malarski. W klasztorze krakowskim zostało 18 obrazów jej pędzla. Z tych najpiękniejsze: Chrystus na krzyżu, Zwiastowanie, Przenajświętsza Rodzina, Św. Urszula (w 1925 r., na naszą prośbę, dostałyśmy z Krakowa obraz Dzieciątka Jezus i Przenajświętszą Rodzinę, a w rok później tak bardzo upragniony przez nas obraz Zwiastowania).

Matka nasza nie znała, co to jest wypoczynek; jedynym jej wypoczynkiem były rekreacje wieczorne z dziećmi, gośćmi, a czasem i z siostrami. Rekreacje te odbywały się nad morzem lub na werandzie przed domem. Ile uroku miały te chwile, wypowiedzieć trudno! Spokój Boży i niczym nie zmącona pogoda Matki koiły i kołysały duszę, budziły w sercu najlepsze pragnienia, odrywały od ziemi i unosiły do góry, gdzie "z wysokości świat na dole małym się wydaje". Dziwnie harmonizowała postać Matki z cichym majestatem morza: tu i tam energia i siła ukryte, szukające chwili czynu. Dla życia zakonnego były tu idealne warunki. Bóg dał nam chyba to ciche, jasne Merentähti jako wynagrodzenie za zimy w Piotrogrodzie, gdzie w wirze pracy, w ciągłym stykaniu się z ludźmi, wśród przeróżnych trudności, wypływających z braku odpowiednich warunków do życia zakonnego, trudniej było o skupienie i złączenie z Bogiem. Co rano o 5.30 zbierałyśmy się w naszym chórku na ranną medytację. Dom cały spał jeszcze, więc żaden głos ludzki nie mącił ciszy. Morze tylko mruczało leniwie, goniąc do brzegu swe fale. W dni pogodne pozwalała nam Matka odmawiać ranne oficjum nad morzem. Dziś jeszcze wspomnienie tych chwil pokojem napełnia duszę. Słowom modlitwy wtórował plusk fal, żagle lajw (barki rybackie), podobne do skrzydeł olbrzymich ptaków, różowiły się w słońcu; błękit nieba i morze bez końca... Tak gdzieś za światem się żyło, daleko od jego trosk, walk i kłopotów. I wchłaniałyśmy tę atmosferę ciszy i pogody, piłyśmy pełną piersią blask i promienie, by ich starczyło na mroczną, długą zimę w zadymionym mieście. Matuchna też lubiła modlić się nad morzem. Pamiętam ją raz siedzącą na dużym kamieniu: tak jasną, tak pogodną naszą Matuchnę. Nie wiedziała, że na nią patrzyłyśmy, tylko sam jej widok rozpalał i zachęcał do modlitwy.

Wieczorem, po kolacji, odprawiała Matuchna z nami głośne przygotowanie do jutrzejszego rozmyślania. Jej proste, miłością Bożą płomienne, słowa zapadały nam głęboko w duszę i tworzyły fundament przyszłego wyrobienia. Niejedną z nas wyrwała ona ze świata, rozdmuchała iskierkę powołania i była prawdziwą Matką duchowną. Po medytacji odmawiałyśmy ostatnią cząstkę różańca, dzień kończył się miłością i chwałą Maryi.

Nauki i rekolekcje Matuchny dopełniały nasze duchowe wychowanie. My pierwsze miałyśmy najlepiej: Bóg dał nam łaskę, za którą nie wolno nam nigdy przestać dziękować, [że mogłyśmy] chodzić tyle lat krok w krok za Matuchną, uczyć się od niej cnoty, korzystać w całej pełni z rozwoju coraz to potężniejszego jej ducha. Z jaką macierzyńską troskliwością prowadziła nas Matka w ten świat Boży, gdzie mimo szczęścia nieraz naturze ciężko bywa. Z jaką wyrozumiałością patrzyła na nasze wady - ona, piętnem Bożego wybraństwa znaczona, jak się umiała zniżyć do nas, tak bardzo ułomnych i przyziemnych. Miłością nas leczyła, miłością podnosiła, swoją dobrocią, której równej nie spotkałam na ziemi, urabiała nam serca i dusze. Każda nauka Matki była nam nowym promieniem, każde rekolekcje - nowym życiem. Matka nasza posiadała niezwykły sposób wymowy: tak prosty, tak jasny, wyrazisty i plastyczny, że słuchało się Matki bez wszelkiego znużenia, a to, co mówiła, jak obraz zostaje na zawsze w pamięci.

Pierwsze rekolekcje w 1909 roku dawały nam w ogólnych zarysach pojęcie o życiu zakonnym. W 1910 roku miałam szczęście odprawić z Matuchną trzydniowe rekolekcje przed moim przyjęciem do nowicjatu. Tematem były rozmyślania na tle tajemnic różańca. Dotychczas jeszcze z tych skarbów czerpię. Tegoż lata, podczas rekolekcji dawanych nam przez Francuza, ojca Machault, miała Matuchna codziennie po jednej konsyderacji o życiu zakonnym. W roku 1911 rekolekcje dawał nam ojciec Bernard Łubieński. Rekolekcje w roku 1912 były najbardziej wyczerpującym nam przedstawieniem obowiązków życia naszego, a więc modlitwy, pokuty, pracy i miłości siostrzanej. Zakończyła je nigdy nie zapomniana nauka na temat słów ewangelicznych: "Zostań, Panie, z nami, bo ma się ku wieczorowi i dzień się juz nachylił". Jak często, w chwilach troski i trwogi biegłyśmy myślą do słów naszej Matki, która tak umiała wlać otuchę w serce, zachęcając do ufności bez granic. Tylko prosić nam trzeba Jezusa, by z nami pozostał, i On pozostanie, i życie przemieni nam w raj. "Niech Dzieci moje pamiętają - pisała do nas Matuchna - że Matka każe ufać, ufać i ufać bez granic; w miarę ufności waszej otrzymacie - mówił Apostoł. Ufajmy więc, tuląc się do Jasnej naszej Gwiazdy Morza, rzucając się Jej w objęcia, spoczywając tam, jak dziecko na łonie matki, bez strachu i niepokoju. Bóg z nami, a więc wesoło, odważnie z Bogiem, w Bogu". I szliśmy za tym słodkim rozkazem Matuchny. Niejedną chwilę ciężką, bólem krzyża znaczoną, przeżyłyśmy bez upadku ducha, pomne jej świętych słów.

Wakacje roku 1913 zgromadziły u nas kilka dusz dobrej woli, które chciały przejąć się naszym duchem, więc rekolekcje były powtórzeniem tego, co już słyszałyśmy. Mimo to korzystne były i pełne wartości dla ducha.

Przyszedł pamiętny rok 1914. Matka, jakby czując, co się stać miało, hasłem tych rekolekcji obrała słowa św. Pawła: "A ja, nie daj Boże, abym się chlubić miał w czym innym, jak tylko w krzyżu Pana naszego Jezusa - w Jezusie Ukrzyżowanym". U stóp krzyża miałyśmy trwać podczas tych ośmiu dni skupienia i łaski. Nabożeństwo do Jezusa Ukrzyżowanego było ukochanym nabożeństwem Matuchny. Ona to z miłością szczególną kopiowała obraz Ukrzyżowanego, umieszczony w Krakowie u sióstr urszulanek w ciemnej kaplicy; niejedną chwilę modlitwy spędzała w niej, jakby gotując się na służbę cierpiącemu Panu. Na jednej z fotografii tego obrazu były napisane przez nią słowa: "Jak słodko jest spocząć po dniu pracy u stóp Ukrzyżowanego". Matuchna czuła, że już dorosłyśmy, by w sercach naszych rozniecić miłość do Jezusa cierpiącego, a co za tym idzie - miłość ofiary. W medytacjach przeszłyśmy całą mękę Chrystusa w zastosowaniu do naszego życia. Nigdy jeszcze z taką płomienną siłą przekonania nie mówiła do nas Matuchna. Porywała, przekuwała dusze, miłością rozpalała do bohaterstwa. Gotowe byłyśmy na wszystko, czego Jezus od nas miał żądać. Rekolekcje swe Matuchna zakończyła nauką o nabożeństwie do Maryi, którą dziś jeszcze po 13 latach, pamiętam. Zapewniała nas Matuchna, że w Maryi mamy wszystko tu, na ziemi, i w wieczności. Ona będzie przy nas zawsze, wyjedna przebaczenie za winy, modlić się będzie z nami i za nas, będzie przy nas i w pracy, wspierając nędzę naszej nieudolności, w cierpieniu poda nam rękę, byśmy pod ciężarem krzyża nie upadły, Ona będzie przy nas i w tej ostatniej życia godzinie, by nas przez bramę wieczności do Jezusa zaprowadzić, i tam jeszcze za swe dzieci wstawiać się będzie, i przed Bożą sprawiedliwością bronić. Czyż może być coś strasznego przy boku i sercu Maryi?

Wracam do przerwanego toku opowiadania. Cicho i pogodnie płynęło nam życie przy sercu Matuchny, pod jej czujnym okiem. Śmierć hrabiny Ledóchowskiej z Lipnicy, matki naszej Matki, bólem napełniła jej serce, lecz nie pozbawiła ciągłej pogody ducha. Depesza, której oczekiwałyśmy po wiadomości o zasłabnięciu, przyszła przy końcu nauki w refektarzu. Matuchna jej nie otworzyła, odmówiłyśmy modlitwę, Matka odeszła, by udać się do swej celi. Jedna z sióstr zatrzymała Matuchnę, pytając o coś, siostra Zaborska zgromiła ją spojrzeniem, chcąc usunąć z drogi, lecz Matuchna ze zwykłą uprzejmością, cierpliwie ją wysłuchała, po czym dopiero w swej celi przeczytała wiadomość o śmierci swej tak ukochanej matki. To zachowanie się Matki dotychczas jest mi przykładem, jak to, co osobiste, trzeba usunąć na bok przed obowiązkiem. Ze stanowiska wiary inaczej patrzy się na śmierć niż często na świecie. Śmierć jest tylko chwilowym, co prawda bolesnym rozłączeniem, spotkamy się z naszymi najdroższymi w niebie. Głęboki, lecz również pogodny był żal Matuchny po swej ciężkiej stracie. Miłość Boża nie oziębia serca względem ludzi, przeciwnie, czyni je czulszym i tkliwszym. Gdy płakałam, bo mi żal było Matuchny, Matka przytuliła mnie do siebie, strofując: "Patrz, wszak ja nie płaczę". Opowiadała mi później panna Helena Reutt, że Matuchna, gdy się jej zdawało, że nikt nie widzi, w swej pracowni przy obrazie ocierała cichutko łzy.

Kończył się sierpień. Na początku września zaczynały się lekcje w Gimnazjum św. Katarzyny. Trzeba było pożegnać Jezusa w naszej kapliczce, morze i niebo pogodne, ciszę i spokój, a wracać do pracy w warunkach ciężkich, do swych kłopotów i trudności. Jeszcze większy spokój zapanował na fińskim brzegu po naszym odjeździe. Do pilnowania domów została siostra Antonina i stróż. Ledwie zaczęły się lekcje, Matuchna dostała wiadomość o śmierci siostry Antoniny. Zmarła nagle na serce. Matuchna z siostrą Zaborską pojechały na pogrzeb, pochowano ją na górce w parku, gdzie później stanął duży krzyż i ogrodzenie cmentarza. I teraz jeszcze stoi tam daleko ten krzyż, a przy nim ta jedna, samotna mogiła.

Gdy sięgnę myślą wstecz, jak w kalejdoskopie przesuwają się wspomnienia z tych kolejnych pięciu lat pracy Matuchny w Rosji, aż do wyjazdu jej w roku wielkiej wojny.


WSPOMNIENIA Z PETERSBURGA I MERENTÄHTI 1907 - 1914. Fragment rozdziału "Pierwsze lato w Merentähti - 1909", napisanego przez s. Erykę Monkiewicz. W przytoczonym fragmencie zrezygnowano z przypisów. Seria wydawnicza: "Ocalić od zapomnienia". Zgromadzenie Sióstr Urszulanek SJK - Warszawa 2007

Koszalin 2007 | www.urszula.ovh.org | Emilia Rogowska | Webmaster: Przemek