Strona główna
  Życie

  Kanonizacja
  Pisma
  Relacje
  Artykuły
  Książki
  Strony WWW
  O nas
  Kontakt
     

  

S. Zofia Kuczyńska

PRZEZ WOJENNĄ ZAMIEĆ

Szczęśliwie dojechałyśmy do Małkini - tu pociąg kończył bieg (była to stacja graniczna). Teren po drugiej stronie Małkini należał do Związku Radzieckiego. Wysiadłyśmy po południu na zatłoczony dworzec - mnóstwo ludzi też chciało się dostać na tamtą stronę. Pani Ratis rozglądając się szukała kogoś, kto znałby dobrze drogę i mógł śmiało przeprowadzić przez tzw. "zieloną granicę" (która wówczas była w rzeczywistości biała). Pod wieczór, przy herbacie, rozmawiałyśmy już z trzema kobietami i trzema mężczyznami, w jaki sposób przedostać się na drugą stronę. Byli to szmuglerzy, którzy przemycali rozmaite towary. Musieliśmy być bardzo ostrożni, bo z jednej strony pilnowali Niemcy, a z drugiej żołnierze radzieccy.

Postanowiliśmy, że pójdziemy zaraz po północy, w momencie zmiany warty. Pas graniczny był dość szeroki (ok. 2 km). Wszyscy byliśmy bardzo podnieceni i przejęci, choć szmuglerzy mniej, bo im się to już kilka razy szczęśliwie udało.

Po północy wyszliśmy w zupełnej ciszy, zmierzając w stronę granicy. Czułam się bardzo źle, paliła mnie gorączka, ale pani Ratis uspokajała mnie, że to z podniecenia. Weszliśmy w pas graniczny; było zupełnie ciemno - tylko śnieg bielał i chrzęścił pod nogami. Posuwaliśmy się wolno zapadając się co chwila po pas. Przeszliśmy już chyba połowę drogi, gdy raptem zaczęła mnie mocno boleć noga w kolanie. W pewnej chwili tak się zapadłam w śnieg, że nie potrafiłam się z niego wydobyć. Widziałam, jak wszyscy szybko się oddalają, a przecież nie mogłam wołać, by nie zwrócić uwagi strażników. Pani Ratis jednak zauważyła po chwili moją nieobecność i wróciła, choć wiedziała, że się bardzo naraża.
- Nie mogę się ruszać, proszę mnie tu zostawić, już jest mi wszystko jedno, co będzie. Nie mogę iść - szepnęłam.
- O nie, ja siostry tu nie zostawię. Przysięgłam pani Jadzi, że siostrzyczkę dowiozę żywą.

Wzięła mnie na plecy, bagaże do rąk i pociągnęła śladem tamtych.

Szmuglerzy oglądali się za nami. Gdy zauważyli, co się dzieje, jeden z nich zaczekał i wziął mnie na plecy.

Tak doszliśmy szczęśliwie do pierwszej wsi, już po stronie Związku Radzieckiego. Mężczyźni wzięli mnie pod ręce - nie byłam w stanie iść o własnych siłach, a nawet nie mogłam stanąć. Prosiłam panią Ratis i tych mężczyzn:
- Zostawcie mnie tu, w tej wsi, a sami idźcie.

Zaprowadzili mnie do pierwszego domku, zastukali do gospodarzy i prosiliśmy, aby mnie przyjęli na jakiś czas, dwa-trzy dni, dopóki ktoś po mnie nie przyjedzie. Gospodarz był bardzo zdenerwowany, zwymyślał nas, ale gdy Ratisowa dała mu trochę pieniędzy (miała je od mojej siostry), zmiękł i przyjął mnie, choć powiedział, że to wielka odpowiedzialność trzymać kogoś obcego, że im ciągle robią rewizje itp. Naturalnie, cała rodzina gospodarza się obudziła, zaraz zrobili mi miejsce na ławie, dali jakąś poduszkę i koc a gospodyni przyniosła ciepłego mleka.

Zapytałam gospodarza o nazwę wsi i numer domu. Prędko napisałam parę słów do Jadzi, że jestem chora i znajduję się we wsi Kosuty, nr 11. Uściskałam panią Ratisową, dziękując serdecznie za opiekę.

Następnego dnia ból w kolanie tak się nasilił, że nie mogłam wstać. Matka gospodyni, starsza już kobieta, nasmarowała mi je jakimś lekiem, zrobiła kompres z nafty i okręciła grubo pakułami. Na drugi dzień kolano przestało zupełnie boleć.

Gdy Jadzia otrzymała moją kartkę i dowiedziała się, że czekam we wsi Kosuty pod Małkinią, prosiła o zwolnienie z pracy na kilka dni. Dyrektor, Rosjanin czy nawet Mongoł, wyznaczony do pilnowania polskich profesorów, zwolnienia nie dał, grożąc wyrzuceniem z pracy. Wreszcie udało jej się uprosić jakąś sąsiadkę i ta obiecała, że po mnie pojedzie - miała tylko jeszcze coś przygotować na drogę. Pociąg odjeżdżał za godzinę. Jadzia dała jej moją kartkę (z adresem), a sama - narzuciwszy na siebie palto i jakiś lekki kapelusik - pobiegła na stację kupić dla niej bilet. Wzięła też ze sobą pieniądze. Zapowiadają już odejście pociągu, a kobiety nie ma.

Pociąg rusza - Jadzia wskakuje prawie w biegu i jedzie; ma bilet i pieniądze, ale jest bardzo lekko ubrana i nie ma zwolnienia z pracy, a co najważniejsze - nie ma mojej karteczki z adresem. Raz tylko, w zdenerwowaniu, przeczytała i oddała tamtej sąsiadce - nie pamiętała nazwy wsi. Jechała więc bardzo przygnębiona. Zaczęła się modlić. Odmówiła litanię do Matki Bożej i Pod Twoją Obronę... Naprzeciw siedzieli jacyś mężczyźni, którzy zaczęli z nią rozmawiać. Początkowo nie zwracała na nich uwagi, ale kiedy jeden z nich głośniej zapytał:
- Dokąd pani jedzie?

Biednej Jadzi łzy pociekły po twarzy i odpowiedziała:
- Ja sama nie wiem, dokąd jadę.

Wtedy mężczyzna tak powiedział:
- To ja pani powiem: Pani jedzie po swoją siostrę.

A Jadzia uradowana zawołała:
- To może pan wie, gdzie ona jest?
- Naturalnie, że wiem, we wsi Kosuty nr 11. Zostawiliśmy ją tam, bo ją noga bolała. Pokażemy pani, jak się tam dostać.

Był to jeden z tych ludzi, którzy przeprowadzali nas przez granicę. Jadzia do końca życia była przekonana, że była to wyraźna opieka i łaska Matki Najświętszej.

Siedziałam u gospodarzy w Kosutach i odmawiałam różaniec z babcią, która mi nogę wyleczyła. Pod wieczór ktoś zapukał i wsunęła się jakaś ośnieżona postać. Po chwili poznałam, że to moja kochana Jadzia i padłyśmy sobie w objęcia.

Do Słonima dojechałyśmy w samą wigilię Bożego Narodzenia. Gospodyni, u której Jadzia mieszkała i stołowała się, przygotowała wieczerzę wigilijną. Spożyłyśmy ją we trzy. Łamiąc się opłatkiem myślałam cały czas, co się dzieje z moją Rodziną Zakonną, czy są jeszcze razem?

W Słonimie zaczynały się trudności ze zdobyciem żywności, ale mojej siostrze uczniowie przywozili często ze wsi różne rzeczy.

Co dzień rano chodziłam do kościoła, a potem pomagałam gospodyni lub czytałam, czekając na powrót Jadzi ze szkoły. Zżyłyśmy się ze sobą bardzo.

Raz przyszła bardzo zdenerwowana mówiąc, że aresztowano jednego kolegę z ich grona, a wszystkich zaczęto brać na jakieś przesłuchania. Coraz częściej zdarzały się aresztowania z grona profesorskiego i wśród uczniów. Całe miasto było tym wzburzone. Jadzia martwiła się bardzo poważnie o mnie:
- Co będzie z tobą, gdy mnie aresztują? Przecież jestem za ciebie odpowiedzialna przed Bogiem i przed twoim Zgromadzeniem. Dyrektor ciągle mi coś zarzuca i ciągle o coś podejrzewa.

Tak minął czas do marca. Zaczął się Wielki Post.

Pewnego dnia przyszła do nas jedna z koleżanek Jadzi, pani Mucha, germanistka, i powiedziała, że za kilka dni wyjeżdża ze Słonima do Wilna, bo tam ma rodzinę. Wówczas zaczęłam gorąco prosić Jadzię, aby mi pozwoliła jechać razem z nią, bo już bardzo tęskniłam za życiem zakonnym. Mówiłam jej, że nie mogę być tak długo poza Zgromadzeniem, że w Wilnie są nasze siostry a ponadto jest tato i Witek, nasz brat. Namawiałam ją, aby także uciekała ze Słonima, ale nie miała na to ochoty.
- Tam nie dostanę pracy tak łatwo a nie chcę być ciężarem dla rodziny. Tutaj mam i pracę, i mieszkanie - odpowiedziała.

Właściwie rozstrzygnęła sprawę pani Mucha, namawiając Jadzię, aby mnie wyprawiła razem z nią do Wilna.
- Zosia musi stąd jechać - mówiła - bo, choć nigdzie nie chodzi, to jednak już pewne osoby zaczynają się nią interesować. A ciebie mogą też aresztować lub wywieźć - co wówczas z nią będzie?

Zdecydowałyśmy więc, że jadę z panią Muchą, a jeśli szczęśliwie dostaniemy się tam, to damy Jadzi znać i wówczas też niepostrzeżenie wyjedzie ze Słonima.

Aby dostać się do Wilna, trzeba było dojechać do jakiejś stacji granicznej i stamtąd znów szukać przewodnika przez "zieloną granicę", bo Wilno należało do Litwy.

Niektórzy znajomi twierdzili, że tę granicę bardzo łatwo można przejść, że ani ze strony Związku Radzieckiego, ani ze strony Litwinów nie jest prawie pilnowana i dużo już osób szczęśliwie dostało się do Wilna. Pani Mucha miała swoich krewnych w Starych Święcianach. (Stare Święciany należały do Związku Radzieckiego, a Nowe Święciany do Litwy; między nimi była granica, którą zamierzałyśmy przejść.) Jadzia pojechała ze mną do samych Święcian i tam, u krewnych pani Muchy, pożegnałyśmy się ze łzami. Musiała wracać do Słonima.

W Święcianach przebywałam prawie trzy tygodnie. Zbliżał się Wielki Tydzień, a ciągle nie nadarzała się okazja przejścia granicy - jakoś nikt się wówczas nie wybierał i nie można było znaleźć przewodnika.

W roku 1940 Wielkanoc wypadała 24 marca, a zima była bardzo ostra, mroźna i śnieżna. Idąc do kościoła w Wielkanoc brnęło się w śniegu, ludzie jechali sankami, zupełnie jak w Boże Narodzenie. W drugi dzień świąt przyjechała Jadzia namawiając mnie, abym wracała do Słonima, ale wtedy właśnie przyszła do pani Muchy jakaś znajoma i oznajmiła, że udało się jej znaleźć dobrego przewodnika, i że z nami wybiera się jeszcze kilka osób. Podobno ten przewodnik dużo osób szczęśliwie przeprowadził na tamtą stronę. Następnego dnia przyszedł i chwalił się, że ma znajomości wśród strażników rosyjskich a także wymieniał nazwiska osób, które już przeprowadził. Zgodziłyśmy się z nim iść. Zażądał dużej sumy. Jadzia połowę tej sumy zapłaciła, a drugą połowę obiecała dać, gdy mnie przeprowadzi i przyniesie ode mnie list, że jestem już rzeczywiście po tamtej stronie (umówiłyśmy się nawet, od jakich słów ma się ten list zaczynać). Po południu, 27 marca, ku naszemu zaskoczeniu, przyjechał ten człowiek po nas, i do tego sankami. Wyraziłyśmy nasze zdziwienie, że tak wcześnie i że sankami - przecież miał wieczorem przyjść pieszo.
- Każdy nas zobaczy, jeżeli będziemy jechać - mówiłyśmy.

Uspokoił nas mówiąc, że tylko podjedziemy do lasu, za miasto, tam u znajomych zostawi konia, poczekamy chwilę, aż się ściemni i pójdziemy; zapewniał, że nie ma powodu do obaw. Żegnałyśmy się z Jadzią płacząc, ale pocieszałyśmy się, że zobaczymy się może wkrótce w Wilnie.

Wsiadłam do sań z panią Muchą i zaczęłam odmawiać różaniec. Jadzia też miała go odmawiać czekając na mój list. Powiedziała, że nie odjedzie ze Słonima, dopóki nie otrzyma ode mnie wiadomości. Tymczasem przejechaliśmy kilka ulic i nagle sanki zatrzymały się przed jakimś większym budynkiem. Duża brama natychmiast się otworzyła i zanim zdążyłyśmy krzyknąć, znalazłyśmy się na podwórzu, gdzie otoczyli nas żołnierze rosyjscy, którzy ze śmiechem mówili, że już tu dla nas granica. Na naszych oczach, człowiekowi, który nas wiózł dali pieniądze za to, że nas oddał w ich ręce.

Okazało się, że wszystkich ludzi w ten sposób "przeprowadził" przez granicę.

Jak się później dowiedziałam, już po wojnie, Jadzia modliła się przez całą noc i była bardzo niespokojna. Zdrzemnęła się trochę nad ranem i przyśniło się jej, że ten człowiek przyszedł po resztę pieniędzy i tłumaczył jej, że zgubił mój list w śniegu, bo gonili go strażnicy... to był tylko sen. Jakież było jej przerażenie, gdy on rzeczywiście się zjawił i od razu zaczął mówić, że zgubił list w śniegu, bo gonili go strażnicy. Biedaczka od razu wszystkiego się domyśliła i pobladłymi wargami krzyknęła z wielkim przekonaniem:
- Toś ty ją sprzedał, Judaszu!

Mój "przewodnik" tak się tego wystraszył, że uciekł, przeskakując schody i gubiąc swoje pakunki.

Po krótkim przesłuchaniu, oświadczono nam, że jesteśmy aresztowane za usiłowanie nielegalnego przekroczenia granicy na stronę litewską.

W Święcianach nie było więzienia, wsadzono nas więc do tymczasowego aresztu. Nazajutrz rano poprowadzono nas na dworzec. Domyśliłyśmy się, że nas gdzieś wywożą, ale dokąd - nie wiedziałyśmy.

Szłyśmy z panią Muchą same, a za nami, w pewnej odległości, dwaj oficerowie, którzy nas pilnowali. Chciałam jakoś dać Jadzi znać, co się z nami stało, ale nie wolno nam było z nikim rozmawiać. Na dworcu wyszła z pociągu pewna pani, znajoma pani Muchy i Jadzi. Zdążyłam szepnąć:
- Proszę powiedzieć Jadzi... - i oczami wskazałam wojskowych.

Widząc nagłe przerażenie na twarzy tej kobiety zrozumiałam, że wszystkiego się domyśliła.

Jechaliśmy pierwszą klasą. Wysiedliśmy na jakiejś stacji, zdaje się, że to była Lida. Trzeba było się przesiąść na inny pociąg. Wojskowi powiedzieli nam, że musimy na niego czekać prawie całą noc, że jedziemy do Oszmiany. Zaprowadzili nas do restauracji dworcowej, kupili herbatę i coś do jedzenia, ale nie miałyśmy apetytu. Wiedziałyśmy, że jedziemy do więzienia. W restauracji było zupełnie pusto. Około północy nasi wojskowi, którzy trochę popili, położyli głowy na stolikach i mocno zasnęli. Trąciłam panią Muchę i powiedziałam:
- Uciekajmy, oni śpią; nie usłyszą, kiedy wyjdziemy.
- Ale pieniędzy nie mamy, a najważniejsze nasze teczki, w których są nasze papiery i mój dyplom. Nie chcę stracić dyplomu - odpowiedziała. - Może nas puszczą po paru dniach i oddadzą dokumenty...
- Uciekajmy prędko - nalegałam - może oni umyślnie dają nam okazję do ucieczki? Wcale nas nie pilnują. Dokumentów i tak mogą nigdy nie oddać, a może nas czeka długie i ciężkie więzienie.
- Nie ucieknę bez dokumentów. Jestem pewna, że nas puszczą, przecież nawet tej granicy nie przeszłyśmy.

Bardzo chciałam uciekać, bo nie miałam tak optymistycznych myśli. Uciekać samej czy nie? Namyślałam się. Sama nie miałam ochoty. A może oni pociągną panią Muchę do odpowiedzialności za moją ucieczkę? Zostałam.

Nad ranem obudzili się nasi "opiekunowie" i wcale nie ukrywali swego zdziwienia, że nas widzą.

Dojechaliśmy do Oszmiany. Tam okazało się, że więzienie jest przepełnione. Wsadzono nas tymczasem do jakiejś piwnicy i powiedziano, że odjedziemy najbliższym transportem. W piwnicy było bardzo ciasno i duszno, nie można było usiąść. Kobiety stały opierając się nawzajem o siebie. Po ścianach łaziło mnóstwo pluskiew.

Okazało się, że wiele z tych kobiet swój obecny los "zawdzięcza" temu samemu człowiekowi, który i nas tu sprowadził. Niektóre z nich stały tu już od trzech, czterech dni. Wszystkie czekały z niecierpliwością na wyjazd, do jakiegoś więzienia. Tylko nikt nie wiedział, gdzie nas mają wywieźć.

(...)


S. Zofia Kuczyńska. PRZEZ WOJENNĄ ZAMIEĆ. Fragment rozdziału "Przez granicę". Seria wydawnicza: "Ocalić od zapomnienia". Zgromadzenie Sióstr Urszulanek SJK - Warszawa 1998

Koszalin 2007 | www.urszula.ovh.org | Emilia Rogowska | Webmaster: Przemek