Strona główna
  Życie

  Kanonizacja
  Pisma
  Relacje
  Artykuły
  Książki
  Strony WWW
  O nas
  Kontakt
     

  

S. Monika Alexandrowicz

Z LUBCZA NA ANTYPODY

Nareszcie wyruszyliśmy w tę okropną podróż. Zaduch w wagonie był straszny, tym bardziej, że na dworze panował upał. Z wielkim trudem można było oddychać.

Jechaliśmy do Starobielska. Podczas drogi, która wlokła się około dziesięciu dni, pociąg stawał na długie godziny. Nazw stacji nie znałyśmy. Na postojach pociągi nasze ustawiano przeważnie obok siebie - na sąsiadujących torach - co wzmagało jeszcze upał i zaduch.

Któregoś dnia już zupełnie nie można było tego znieść. Moje towarzyszki kazały mi symulować chorobę, a same zaczęły rozpaczliwie łomotać w drzwi i ściany wagonu. Sprowadziło to konwojenta, którego zarzuciły gradem skarg, wskazując na mnie i krzycząc, że się duszę, i że wkrótce podusimy się wszystkie. Konwojent jakoś dał się wzruszyć. Po kryjomu wyprowadził nas z wagonu i kazał się przeczołgać pod kilkoma pociągami. Brudne i cuchnące wydostałyśmy się na zieloną łąkę, gdzie powietrze i światło odurzyło nas niemal do utraty przytomności. Niestety, krótko trwało wytchnienie! Zauważono nas i zjawiło się kilkunastu mężczyzn, którzy z powrotem zapędzili nas do koszmarnego wagonu. Litościwego konwojenta już więcej nie zobaczyłyśmy. Pewnie go ukarano.

Na pół żywe ze zmęczenia i zaduchu dotarłyśmy wreszcie do Starobielska. Tutaj zamknięto nas w pomieszczeniu, które niegdyś było kurnikiem. Zbudowane z cienkich desek, brudy straszne, ani odrobiny słomy do spania. Trudno było wytrzymać.

Bardzo narzekałyśmy na te warunki prosząc o jakąś zmianę. Przeniesiono nas więc, ale okazało się, że wpadłyśmy z deszczu pod rynnę! Dostałyśmy się bowiem do dawnego refektarza sióstr prawosławnych. Mury refektarza były grube na półtora metra, wilgotne; zamiast posłania były prycze z resztą słomy, pełną robactwa. W dodatku było ciemno, bo refektarz miał tylko małe okienka pod sufitem. W tym to pomieszczeniu zamknięto nas na kłódkę i nie wypuszczano - tylko rano i wieczorem. Ze względów fizjologicznych była to tortura, zwłaszcza, że wiele z nas już chorowało na biegunkę. Posiłki (zupę) podawano nam w olbrzymich saganach. Wtedy wpadłyśmy na pomysł i schowałyśmy jeden taki gar za drzwiami, a potem używałyśmy go do wiadomych celów. Niestety sprawa szybko się wydała. Obrzucono nas wyzwiskami, szydząc z naszych "pańskich przyzwyczajeń"!

Po kilku dniach tej udręki wsadzono nas znowu do wagonów. Chciałyśmy wsiąść tam, gdzie były siostry nazaretanki, ale nasze świeckie towarzyszki błagały nas, żeby ich nie opuszczać. Niemal siłą zabrały nas do swojego wagonu twierdząc, że bez naszej moralnej pomocy nie wytrzymają w tym piekle.

Tak więc dojechałyśmy do Świerdłowska. Zorientowałyśmy się, że jesteśmy na Uralu.

W Świerdłowsku kazano nam wysiadać, po czym załadowano nas na płaskie - bez burt - platformy kolejki wąskotorowej. Jechałyśmy tak 30 kilometrów w głąb tajgi. Celem tego ostatniego etapu podróży był obóz "Stupino 2", zwany "łagrem śmierci" (nikt z tego obozu nie wychodził). Razem z nami przyjechało 700 Estończyków.

Istotnie, nazwa "łagier śmierci" pasowała do tego miejsca. Obóz znajdował się w bagnistej, podmokłej tajdze. Gdy wysiadłyśmy z kolejki, nogi zapadły się od razu w gliniaste błoto. Ogrodzony był parkanem z desek, nad którymi umieszczone były druty pod wysokim napięciem elektrycznym. Wewnątrz, wokół parkanu, biegł pięciometrowej szerokości pas ziemi, który co rano był zgrabiany. Za nim znów ogrodzenie z drutów, a dopiero za nim - baraki. Na rogach obozu znajdowały się wieżyczki dla strażników. Warty zmieniały się przez całą dobę.

Barak dla kobiet, umieszczony wewnątrz małego podwórka, był odgrodzony od reszty i zamykany na kłódkę. Trudno opisać, jakie było nasze życie w tym baraku. Były tam prycze z desek, bez słomy czy sienników, ale za to gnieździły się w nich roje pluskiew. Było ich takie mrowie, że niepodobna się było uchronić. Gdy siedziałam na pryczy z miską zupy na kolanach, robactwo kapało z górnej pryczy do miski... Jedna z nas, szczególnie wrażliwa na ukąszenia, chodziła stale zapuchnięta. O tym, żeby tam usnąć, nie było mowy, trudno było nawet spokojnie wyleżeć. Poza tym, jak się później przekonałyśmy, były też roje szczurów. Widziałam raz taki obrazek: jedna z więźniarek zbierała garście pluskiew i wrzucała je do małej miseczki z wodą. Dokoła tej miseczki siedziało ciasno kilka szczurów i... zjadało pływające po wierzchu robactwo. Słyszałam też o tym, że niektórzy więźniowie zabijali je i z głodu zjadali.

Przytaczam tylko niektóre z tych "obrazków", chcąc dać choć słabe wyobrażenie o warunkach, w jakich się znalazłyśmy. Dodajmy do tego choroby i pracę ponad siły, a będziemy mieć obraz prawdziwej katorgi...

Zaraz po przyjeździe zrobiono nam rewizję (każda taka rewizja była pretekstem do coraz złośliwszego okradania nas). Po rewizji jakiś człowiek wygłaszał do nas przemówienie, z którego niewiele zrozumiałam. Dotyczyło ono naszych praw i obowiązków. Na zakończenie dowiedziałyśmy się, że w baraku, w którym mieszkamy, nie zostanie zawieszony portret Stalina, bo nie jesteśmy tego godne.

Nasza grupa liczyła 25 Polek, w tym 5 wyznania mojżeszowego. Zaraz na wstępie postanowiłyśmy wszystkie przyjąć wewnętrzną dyscyplinę, która pomogłaby nam przetrwać - nie dać się! Ustaliłyśmy środki do tego celu: codzienna modlitwa, dokładne mycie się, wzajemna pomoc i śpiew - przy każdej okazji.

Wszystkie trzymałyśmy się ustalonych zasad i jakoś trwałyśmy w tym obozie śmierci, skąd prawie nikt nie wychodził żywy.

Rewizje powtarzały się często. Na drugą z kolei nie mogłam się stawić, bo miałam bardzo silną gorączkę. Chorowałam na tyfus brzuszny. Jednak rewizja mnie nie ominęła, bo rewidenci przyszli do mnie, do baraku. Zabrano mi wtedy wiele rzeczy, ale najbardziej bolała mnie utrata różańca i medalika z Matką Boską. Był to duży sodalicyjny medal, z którym nigdy się nie rozstawałam. Zebrałam więc siły i poszłam do baraku, gdzie dokonywano rewizji. Spotkałam strażnika, który zabrał mi rzeczy - trzymał w ręku mój różaniec. Chciałam mu go koniecznie odebrać. W rezultacie szarpaniny, która wynikła, różaniec rozerwał się i zostało mi w ręku tylko siedem ziaren. Kiedy wchodziłam do baraku, od razu zobaczyłam mój medalik. Leżał na stole. Całą więc uwagę skupiłam na tym, aby go odzyskać. Rewident kilka razy brał medalik z łańcuszkiem i za każdym razem pytał:
- To srebro?
- Tak, srebro - odpowiadałam.

Jednak medalik nie dawał mu spokoju. W końcu, zupełnie niespodziewanie, wyciągnął do mnie rękę z medalikiem i pozwolił mi go zabrać. Czułam się jak umierający, któremu nagle przywrócono życie.

Wzięto mnie wtedy do "szpitala". Był to pusty barak, gdzie stała tylko jedna prycza, ale za to z siennikiem. Przez całą noc siedział tam żołnierz, by mnie pilnować. Co dzień przybywało chorych, tak że wkrótce barak się zapełnił.

Nie pamiętam już jak długo chorowałam. Zaraz po chorobie kazano mi się stawić do pracy. Było to piłowanie grubych kloców - praca, której po takim osłabieniu absolutnie nie mogłam podołać. Nasza brygadzistka, pani Janina N., bardzo energiczna osoba, kazała mi położyć się na klocu, bo dookoła było bagno. Wtem niespodziewanie przyszedł dozorca i zobaczył mnie leżącą. Pani Janina nie czekała aż dozorca zacznie wymyślać, ale pierwsza napadła na niego:
- Jakich to ludzi przysyłacie do roboty? Ta kobieta się przewraca, nie może pracować. Co ja z nią mam zrobić?

Zaskoczony żołnierz machnął ręką i powiedział:,br>- No, to niech leży.

Okazało się, że najlepiej skutkowała metoda zaskoczenia.

Praca w tajdze była ciężka, absolutnie nie dla kobiet. Trzeba było wielkie ścięte drzewa rozpiłować na krótsze kloce i układać w stosy. Gorsze jeszcze było kopanie. Kopałyśmy rowy, którymi miała odpływać woda i trzeba było również wykopywać z ziemi odziomki ściętych pni wraz z korzeniami. Wszystko to w błocie i glinie! Odkopywanie tych pniaków było pracą syzyfową. Nie dało się nabrać gliny na łopatę - wyciągało się ją z powrotem całą oblepioną grudkami iłu. Takie grzebanie łopatami trwało bez końca, cały czas stałyśmy po łydki w grząskim bagnie. W dodatku pracę tę rozpoczynałyśmy już zmęczone, bo z łagru do miejsca, gdzie kopałyśmy, było 10-15 kilometrów odległości, a droga wiodła przez bagna i moczary. Każdy krok - to zapadanie się i wyciąganie nóg z tego błota. Czasem nogę się wyciągnęło, a but pozostawał w bagnie.

Wstawałyśmy o czwartej rano, pół godziny później dostawałyśmy "śniadanie", to znaczy pół litra zupy z gnijących liści kapuścianych, bez tłuszczu i soli. Taką "zupę" otrzymywałyśmy dwa razy dziennie i raz na dzień 40 dekagramów chleba. To było całe pożywienie. Po śniadaniu (o godzinie piątej) wychodziłyśmy pod konwojem do roboty. Tych kilkanaście kilometrów po błocie wlokłyśmy się nieraz sześć godzin. Najgorsze były ostatnie trzy kilometry, które przebywałyśmy w trzy godziny.

Głód panował straszny, wielu ludzi umierało z wycieńczenia.

Nasza grupa jakoś się trzymała, ale pewnego dnia zauważyłam, że siostrę Imeldę opanowały jakieś drgawki, jakby skurcze mięśni. Pomyślałam, że to może z głodu. I miałam rację. Kiedy siostra Imelda zgodziła się przyjąć ode mnie i zjeść kawałek chleba, drgawki ustały. Od tej pory czasem ją zmuszałam do przyjęcia chleba, w myśl naszego postanowienia, że musimy sobie nawzajem pomagać. Zresztą każda z nas, nawet bez zobowiązań, zrobiłaby to samo. Solidarność była wielka.

Oprócz głodu i wycieńczenia dręczyły nas ciągłe rewizje i apele. Nieraz wywoływano nas z baraków, rzekomo dla przeliczenia nas i sprawdzenia. W tym czasie w baraku robiono rewizję, okradając nas z resztek drobiazgów.

Często, podczas apelu, polecano zgłaszać się chorym. Mierzono im temperaturę. Było wiele osób, które już nie czuły się zdolne do pracy - po prostu były u kresu sił. Ci, oczywiście, gorączki nie mieli, raczej odwrotnie, temperaturę poniżej normy. Wobec tego byli uważani za symulantów i pędzeni do pracy. Zdarzało się, że po paru godzinach "symulant" umierał i wracający z pracy mężczyźni nieśli jego zwłoki. Więcej umierało mężczyzn, w tym wielu nałogowych palaczy tytoniu - oddawali oni resztki chleba za papierosy.

Zmarli byli grzebani za łagrem. Ten cmentarz to był długi rów, który kopali sami więźniowie. Zmarłych kładziono koło siebie. W miarę przybywania ich rosła sterta ziemi, którą zwłoki przysypywano, co wyglądało jak długi kopiec.

Dręczono nas w różny sposób, na przykład polecając wykonywanie zupełnie zbędnych robót. I tak kazano przenosić ciężkie kłody drew z sągów, ułożonych w głębi lasu i układać je obok szyn kolejki, która jakoby miała je zabrać. Kiedy opuszczałyśmy obóz, te sągi stały jeszcze w tym samym miejscu...

Póki trwało lato, praca w tajdze była jako tako znośna. Raz kazano nam zbierać jagody w miejscu, gdzie rosły obficie. Miałyśmy je zbierać w dzbany, a potem przynieść i zsypywać w magazynie do dużych pojemników. Surowo zabroniono nam jeść. W porównaniu z innymi, była to praca przyjemna, zbierałyśmy chętnie. Ale oczywiście nie przestrzegałyśmy zakazu: jadłyśmy jagody do syta - była to po prostu uczta. Wszak oprócz zgniłej zupy kapuścianej i czarnego chleba nie miałyśmy nic do jedzenia od paru miesięcy! Wracając, rozdawałyśmy jagody spotkanym po drodze więźniom, którzy niedaleko pracowali. W rezultacie doniosłyśmy ich do łagru bardzo mało. Odpokutowała za to ciężko nasza brygadzistka, którą była wówczas Stenia Dąbrowska. Po wielkiej porcji łajań i wymyślań, wpakowali ją do karceru na całą noc. Karcer, była to mała, ciasna klitka ustawiona na dworze, na betonowej podłodze. Zamykano tam ludzi za karę, upychając ich tak ciasno, że mogli tylko stać - o tym, by usiąść, mowy nie było. Szło się do karceru bez kolacji i nazajutrz rano do pracy również bez śniadania. Była to ciężka tortura, wiele osób nie mogło wytrzymać takiej męczarni.

Kiedy pani Stenia odbyła swoją karę i wróciła do nas, wówczas jedna z dziewcząt, młoda i ładna, postanowiła rozmówić się z pilnującym nas żołnierzem, który właśnie oskarżył panią Stenię i naraził ją na karcer. Byłam w pobliżu z innymi kobietami, żeby w razie czego przyjść z pomocą dziewczynie. Rozmowa, a raczej monolog naszej towarzyszki, skierowany do żołnierza, trwał długo. Wzburzona, rozgoryczona dziewczyna wypomniała wszystkie krzywdy, jakich doznali Polacy od Rosjan.
- Za co nas więzicie? Powiadacie, że przyszliście nam pomagać jak przyjaciele, a co zrobiliście w Polsce? Katujecie niewinnych ludzi, mordujecie i grabicie, wywozicie w tajgę i każecie pracować ponad siły. To tak robią przyjaciele? Co myśmy wam zawinili? Jesteście gorsi od Niemców, bo oni przynajmniej otwarcie mówią, że chcą nas wyniszczyć...

I tak dalej i dalej odważnie wyrzucała z siebie wszystko, co tylko oburzenie i poczucie doznanych krzywd jej dyktowało.

Reakcja żołnierza była niespodziewana. Próbował zrazu oponować, ale nie skarcił ani nie ukarał dziewczyny. Byłyśmy tym zdumione, bo bałyśmy się najgorszego. Widać na dnie tych prymitywnych dusz tliło się jeszcze jakieś poczucie sprawiedliwości, bo żołnierz nie tylko nie zrobił na nas donosu, ale stał się nam życzliwy. Mało tego - zaufał nam. Idąc z nami do pracy i z powrotem, sam nieraz rozpoczynał rozmowę i skarżył się na swój los. Zrozumiałyśmy nareszcie ich stan psychiczny. To byli też niewolnicy. Tylko ich dola była gorsza od naszej - oni nie mieli przed sobą nadziei wyzwolenia. Do pełnienia swych funkcji byli zmuszani, a jak wszyscy gnębieni niewolnicy - wywierali zemstę za swój los na słabszych od siebie.

Nadeszła wreszcie zima, ale z tym wiązało się wzmożenie naszej tortury. Pewnego razu kazano nam zwłóczyć i układać, równo obok siebie, kloce ściętych drzew, które po ścince padały w różnych kierunkach, krzyżując się, tworząc wysoki stos pni. Wyciąganie tych długich, kilkunastometrowych kloców, w dodatku ugrzęzłych w śniegu i lodzie, było pracą zupełnie ponad nasze siły. Dozorcy sami to spostrzegli i obiecali, że nam przyślą konie do pomocy. Mocno uradowane zabrałyśmy się do zrobienia szałasu dla tych koni. Zapowiedziano nam jednak, że nie wolno rozmawiać z człowiekiem, który te konie przyprowadzi. Gdy wreszcie przyprowadzono oczekiwane konie, okazało się, że są to szkielety pokryte strupami, które niedługo pożyją, a w każdym razie niewiele pomogą. Tak samo wynędzniały był człowiek, który je przyprowadził. Istotnie, konie były równie bezsilne jak my. Miały jednak niemal ludzką inteligencję. Gdy zobaczyły, że nadchodzą żołnierze, wytężały wszystkie siły. Gdy tylko żołnierze odchodzili, koniska stawały i odpoczywały. Te nieszczęsne zwierzęta szybko zdechły. Pracujący obok więźniowie rzucili się na nie jak zgłodniałe wilki... Bałyśmy się, że odpowiedzialni za konie mężczyźni zostaną surowo ukarani za to, że konie zdechły i za to, że zostały zjedzone, tym bardziej, że dla koni paszy nie przysyłano - jadły tylko cienkie gałązki brzóz. Gdy jednak zdechły, nadesłano wiązki siana i worek owsa, aby pokazać, że konie miały co jeść, a zdechły nie z głodu, tylko z jakiejś innej przyczyny. Ponieważ siano było już niepotrzebne, wyściełałyśmy nimi sobie nasze trepaki z plecionej kory i łyka. A owies ludzie jedli tłuczony - w barakach przypiekali go na piecu i zalewali wrzątkiem. To była "kawa".

Jakoś wkrótce po tej historii z końmi, wydarzył się przypadek ucieczki więźnia z obozu. Całe "naczalstwo" pojechało w pościg. Dano nam pracę tuż koło łagru, dość lekką, bo musiałyśmy przepiłować kloce mechaniczną piłą na dość cienkie krążki, które potem łupano siekierą na krótkie szczapy. Pilnował nas jeden żołnierz. W pewnej chwili żołnierz ten zawołał mnie i kazał sobie dorzucić drew do palącego się obok ogniska. Podeszłam i to zrobiłam. Obok żołnierza leżały dwa psy, przyuczone do ścigania ludzi; groźnie patrzały i tylko czekały na to, aby się na mnie rzucić.

Wtedy między mną a żołnierzem nawiązał się dialog, który już niezbyt dokładnie pamiętam, ale przytoczę tu jego najważniejsze fragmenty. Żołnierz kazał mi pozostać i zaproponował, żebym się zagrzała przy ognisku.
- Nie mogę podejść bliżej - powiedziałam - przecież wiesz, że nie wolno nam do was podchodzić bliżej niż na pięć metrów. Jeszcze poszczujesz mnie psami!
- Et - odpowiedział - cóż ty możesz mi zrobić? Zresztą nikt nie zobaczy, "naczalstwa" nie ma. Ty "monaszka", prawda?
- Tak, jestem zakonnicą, ale skąd ty to wiesz?
- O, my wiemy, że was tu jest kilka, a po twarzy można was poznać. Ty masz taką "siericzną" twarz. A ty się modlisz?
- No, oczywiście, modlę się.
- A gdzież tu się modlić? Nie ma ani cerkwi, ani batiuszki...
- Mnie to nie potrzebne, ja mam Boga w sercu i On wszędzie mnie wysłucha, i bez batiuszki. A ty się modlisz?
- Nam nie wolno się modlić. Zabronione.
- Jak to zabronione. A spróbuj ty mnie zabronić się modlić! Jak to zrobisz? Możesz mi kazać nosić kloce, możesz mnie zamknąć do karceru, możesz mnie bić, ale skąd będziesz wiedział czy ja się modlę czy nie? A ja się zawsze modlę.
- No, no... A i co z tej modlitwy, powiedz? Ot, widzisz, ja mam ciepłe ubranie, dobre jedzenie, mało roboty, mam dom i rodzinę - bez modlenia się. A ty co? W tajdze siedzisz, katorgę tu masz, jesz gorzej niż bydlęta, pracujesz do zgonu. I cóż ci dała twoja modlitwa?
- A to - odpowiedziałam - że mam Boga w sercu i wiem, że robię tylko to, co On mi każe. On mnie doświadcza, ale mnie stąd wyprowadzi. I ty jesteś tylko wykonawcą woli Bożej. Ja stąd wyjdę żywa i wrócę do Polski, a na twoją dole bym się nie zamieniła.
- A to czemu?
- Bo widzisz, ty gorszy niewolnik niż ja. Ja tu cierpię, ale jak ucieknę, to tobie kula w łeb. Za to spróbuj ty uciekać, to mnie nic się nie stanie. Robisz tu to wszystko, bo musisz, i sam nie wiesz, po co. Przecież orientujesz się, że katujecie niewinnych ludzi. Czy to nie gorszy los niż mój? Przy tobie nie ma nikogo, kto by ci pomógł, a mnie pomaga Bóg. Bóg i ciebie widzi. Więc widzisz, ty jesteś biedniejszy ode mnie... Będę się za ciebie modliła.
- Nie chcę. Niepotrzebna mi twoja modlitwa.
- Teraz ci nie jest potrzebna, ale jak będziesz umierał, to poszukasz Boga. On tę moją modlitwę wysłucha. Będę się modlić za ciebie.

Potem już nic nie mówiłam. Żołnierz zamyślił się głęboko. Dorzuciłam drew do gasnącego ogniska, a on dumał. Chyba i tę duszę jakoś Bóg nawiedził, bo po tej rozmowie ten człowiek stał się lepszy dla nas i nie zwracał uwagi na nasze "wykroczenia".

(...)


s. Monika Alexandrowicz. Z LUBCZA NA ANTYPODY. Fragment rozdziału "W obozach ZSRR (1941-1942)". Seria wydawnicza: "Ocalić od zapomnienia". Zgromadzenie Sióstr Urszulanek SJK - Warszawa 1998

Koszalin 2007 | www.urszula.ovh.org | Emilia Rogowska | Webmaster: Przemek