Strona główna
  Życie

  Kanonizacja
  Pisma
  Relacje
  Artykuły
  Książki
  Strony WWW
  O nas
  Kontakt
     

  

S. Antonina Tyszkiewicz

URSZULANKI SZARE NA WILEŃSZCZYŹNIE 1927 - 1946

Dawne to dzieje, ale przeżycia były tak silne, że do dziś żywo zostały mi w pamięci.

Co do osoby księdza prałata Lubiańca mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć jedno, że był to kapłan święty, o wielkiej wierze i pobożności. Także ufność jego w Opatrzność Bożą była bezgraniczna, podziwiali ją wszyscy, widząc jego troskę o nędzę społeczną.

Obok uznania jego wielkich wartości duchowych, uważano księdza prałata za "nieobliczalnego", ani co do swoich sił, ani co do możliwości realizowania swych twórczych planów. Jego piękne plany okazywały się często niewykonalne, bo ksiądz prałat nie umiał czy może nie mógł dobrać sobie współpracowników gotowych do poświęcenia i ofiary dla wspólnej idei.

Jak powstał dom w Czarnym Borze?

W październiku 1923 r. hr. Anna Mohlówna zwróciła się z prośbą do naszej Matki Założycielki, byśmy objęły jej Szkołę Tkactwa w Wilnie. Matka, jako doświadczona organizatorka, najpierw pojechała, by na miejscu obejrzeć proponowaną placówkę i omówić warunki. Szkołę tę objęto w końcu stycznia 1924 r.

Ten krótki pobyt Matki przyczynił się do powstania domu w Czarnym Borze, bo właśnie wtedy ks. Lubianiec, prezes Towarzystwa Dobroczynności, zgłosił się z prośbą, by Zgromadzenie objęło jego ochronkę w Czarnym Borze. Propozycja była pociągająca, bo chodziło o pracę dla biednych. Ksiądz prałat zawiózł Matkę do Czarnego Boru. "Okolica śliczna - lasy, piaski, dom w niezłym stanie, ale brud, bieda, dzieci smutne" - napisała Matka w Historii Zgromadzenia.

Podczas następnej bytności Matka poszła z ks. Lubiańcem do Sejmiku Trocko-Wileńskiego na posiedzenie, na którym omówiono zasadnicze kwestie dotyczące zakładu. Ofiarowano nam całość, sejmik miał przysłać dzieci i za nie płacić oraz odrestaurować dom. Matka zgodziła się na objęcie placówki - pierwszej na kresach wschodnich - i podpisała umowę na próbę.

16 lipca 1924 Matka pojechała ze mną do Czarnego Boru. Ksiądz prałat odprawił tam Mszę św. w kapliczce zakładowej i w serdecznej przemowie oddał dom w ręce sióstr. Pod opieką więc Maryi - Matki Boskiej Ostrobramskiej - rozpoczęła się tamtejsza praca i dom otrzymał nazwę "Maryjo strzeż".

Matka wyjechała, a ja zaczęłam borykać się z najrozmaitszymi trudnościami. Pierwsze miesiące były bardzo trudne.

Czarny Bór to kolonia urzędników kolejowych, złożona przed pierwszą wojną światową przy torze kolejowym, godzinę drogi od Wilna. Było tam dopiero kilkanaście willi, przeważnie zniszczonych, gdyż należały do kolejarzy - Rosjan, którzy powyjeżdżali, ludzie je rozbierali lub zamieszkiwały w nich bardzo podejrzane osoby. W najbliższym sąsiedztwie miały jednak swe wille dwie zacne rodziny z Wilna: p. Augustowskiego i dra Skarbka. Ich wille były w dobrym stanie i prawie pół roku mieszkali w nich właściciele, a nawet zimą zaglądali do Czarnego Boru. Miałam w nich oparcie (zwłaszcza w Wilnie), jak również w dwóch moich ciotkach wileńskich i w bliskich krewnych z sąsiednich majątków, ale były one po wojnie całkiem zniszczone, więc wiele pomoc nie mogli. W każdym razie mogłam zawsze udać się do którejś z ciotek w Wilnie, by przenocować i prosić o radę.

Wracając do posesji w Czarnym Borze, była to parcela odległa ok. 7 minut drogi od toru, w kolonii kolejowej, nabyta od mecenasa X przez ks. Lubiańca z ładną, 7-pokojową willą i drugą, mniejszą, oraz osobno stojącą kuchnią i małym budynkiem gospodarczym. Do posesji należał też kawałek pola i lasu. Trochę bliżej przystanku kolejowego były jeszcze dwa małe, dwupokojowe domki, ofiarowane ks. Lubiańcowi przez p. Glińską, wdowę.

Dzieci - chłopców i dziewcząt - w wieku od 3 do 21 lat było w zakładzie czarnobylskim ok. 40. Liczba była płynna. Dzieci wędrowały na własną rękę od sierocińca do sierocińca, nie tylko jednej organizacji, ale gdzie popadło. Ksiądz Lubianiec miał kilka obiektów w Wilnie, w których liczba pensjonariuszy wynosiła setki. Było też kilka innych zakładów, prowadzonych przez świeckie osoby. Kiedy z Ameryki napływały dary w naturze lub gotówce, rozdawano je proporcjonalnie do ilości pensjonariuszy, które komisje wojewódzkie zastawały w danym zakładzie, toteż opiekunowie starali się na ten moment zwerbować jak największą liczbę podopiecznych.

Stałych dochodów nie było, żyło się z dnia na dzień. Ksiądz Lubianiec dawał wszystkim zgłaszającym się przytułek, nie patrząc ani na brak miejsca, ani czym się ich przyodzieje lub nakarmi. W Domu Serca Jezusowego w Wilnie były warsztaty, w których pracowali starsi chłopcy, była też pralnia zarobkowa i szwalnia, gdzie zatrudniano starsze dziewczęta. Tak więc starsze dzieci dawały sobie jakoś radę, różnymi sposobami, ale najbardziej pożałowania godne były dzieci młodsze, albo niedorozwinięte czy słabe, i te były przeważnie kierowane do Czarnego Boru.

W chwili, gdy przybyłam, zastałam spiżarnię całkiem pustą, gotówki też nie było, a nawet dług za żywność. Od sejmików nie można było jeszcze nic otrzymać, należało najpierw ustalić przynależność dzieci, we wszystkich więc zakładach robiono spisy dzieci, nadając wielu nazwiska i określając wiek. Najgorzej było z ustaleniem przynależności dla dzieci niewiadomego pochodzenia. Sejmik nie chciał zgodzić się na to, by wziął je na swe utrzymanie powiat lub miasto, w którym aktualnie się znajdowały, bo przysporzyłoby mu to wielkich kosztów. Tymczasem zima nadchodziła, a środków na utrzymanie brakowało. Czasem wpłynął jakiś datek z Opieki Społecznej, kwestowałam - jeśli się dało, ale gdy nadchodziła godzina posiłku, żal mi było, że nie mogę wszystkich dostatecznie nakarmić. Tylko najmłodszym i chorym starałam się jakkolwiek głód zaspokoić. Znosiłam wszystko, ufając, że warunki się poprawią.

W tym czasie księża salezjanie objęli zakłady ks. Lubiańca w Wilnie. Oddzielono dziewczynki w wieku szkolnym, które przyjęły siostry salezjanki z siedzibą na Stefańskiej, a chłopcy zostali w Domu Serca Jezusowego. Żłobek prowadziły siostry szarytki, opiekując się dziećmi do lat trzech. Salezjanie mieli kłopot z dziećmi przedszkolnymi, umówiliśmy się więc z ks. Balawajderem, że zabierze chłopców z Czarnego Boru, a nam da małe dzieci. Zdobyłam jakieś drelichowe ubranka, bo trudno było prowadzić do miasta chłopaków, z których dosłownie spadało okrycie, i omijając miasto, odprowadziłam 20 chłopców na piechotę do salezjanów. W parę dni później ks. Balawajder przywiózł kolejką 20 dzieci w wieku przedszkolnym. Dzieci były owinięte tylko w koce, niektóre nawet bez koszulek. Koce ojciec zaraz zabrał. Ja też w tym czasie dostałam trochę koców, urządziliśmy więc pokój dla dziewczynek i pokój dla chłopców, i dzieci siedziały tam zamknięte dopóki nie zdobyłam trochę wojskowej bielizny, z której - po ufarbowaniu na niebiesko - poszyłyśmy im coś, w czym mogły wyjść na świat.

Otrzymałam też sporo żyta zmieszanego z piaskiem i kakao z liśćmi, co mozolnie zostało odczyszczone i na razie był chleb i zupa.

Kiedy udało się wreszcie ustalić przynależność dzieci, sejmik przyjął te małe za swoje i odtąd zaczął już trochę dawać na ich utrzymanie. Ale zima się zbliżała, dachy ciekły, w oknach brak było szyb, piece i kominy zrujnowane. Sejmik proponował przeprowadzenie kapitalnego remontu i całkowite utrzymanie dzieci i sióstr, ale pod warunkiem, że ks. Lubianiec ofiaruje tę nieruchomość sejmikowi zamiast nam. Matuchna nie zgodziła się na to i przysłała znaczną sumę na remont.

Zaczęto do dachu i kominów, następnie w pokojach zerwano tapety, pod którymi była niezliczona ilość pluskiew, tak że robotnicy nie chcieli wejść. Mówili, że nigdy tego robactwa nie wytępimy. Uszczelniłyśmy więc okna i wszelkie szpary i paliłyśmy - pokój po pokoju - formalinę. Robactwo zaczęło wydobywać się na zewnątrz domu, gdzie opryskiwałyśmy gorącym wapnem i trującą cieczą. Po kilku dniach otworzyło się okna oraz pomalowało ściany i sprowadziło się dzieci, które tymczasem były ulokowane w innym domku.

Gorzej jeszcze było z wszawicą. Była to męka i dla nas, i dla biednych dzieci. W tych zabiegach dzielnie pomagała nam, a właściwie pouczała i działała miss Cawood, bogata Angielka, wykwalifikowana pielęgniarka wojskowa, która swoje życie poświęciła niesieniu pomocy najbiedniejszym, a poznawszy w Rzymie Matuchnę, przyjechała do Polski. Słysząc o wielkiej biedzie w Czarnym Borze, przybyła nam z wielka pomocą - materialną i w pracy.

Powoli sejmik zaczął przysyłać swoje sieroty. Trzeba było myśleć o nauce, ale stan zdrowotny dzieci nie pozwalał na posyłanie ich do szkoły. Udało nam się zdobyć nauczycielkę, która z wielką ofiarnością i umiejętnie uczyła dzieci.

Jeśli chodzi o personel, to zastałyśmy trzy osoby, z których dwie prędko się usunęły, a trzecią była panna Sadylia, nasza siostra Emilia z Pniew, która z całym poświęceniem robiła, co mogła, zwłaszcza starając się ratować małe dzieci. Matuchna przysłała kilka sióstr, zaczęły zgłaszać się też kandydatki. Wstąpiła wtedy siostra Staszkiewicz, osoba bardzo praktyczna, umiejąca zdobyć grosz i korzystnie robić zakupy, a także ukrócić nieraz wybryki niesfornych dzieci, bo miała długoletnią praktykę w zakładach ks. Lubiańca. Pomocą były miss Cawood i Basia, nauczycielka, o których już wspominałam.

Tak więc juz po pierwszej zimie dzieci i siostry stanowiły jedną zwartą, kochającą się rodzinę, wspólnie pracując nad polepszeniem warunków bytu i dbającą o honor domu.

A sprawy religijne? W domu zastałyśmy bardzo skromną kapliczkę z Najświętszym Sakramentem. Ksiądz Lubianiec przyjeżdżał raz na tydzień i sam odprawiał Mszę św. Na dzwon ogłaszający jego przybycie zbiegały się dzieci i okoliczni mieszkańcy, by skorzystać z sakramentu pokuty i uczestniczyć we Mszy św. Wydaje mi się, że ze szczególna troską, nie żałując czasu, ksiądz kanonik spowiadał dzieci, chcąc wyciągnąć je nie tylko z nędzy materialnej, ale przede wszystkim z nędzy moralnej. W swych przemówieniach też chciał jak najwięcej dusz pociągnąć do Boga i udzielić wskazówek do chrześcijańskiego życia, uczyć dobra.

Latem Mszę św. w niedziele odprawiał proboszcz sąsiedniej parafii. W pobliżu były trzy parafie i każda z nich pragnęła, by Czarny Bór do niej należał z racji licznych tu, dość zamożnych letników, choć podobno kolonia stanowiła kiedyś część parafii Wszystkich Świętych w Wilnie. Polscy kolejarze-katolicy już przed pierwszą wojną światową przeznaczyli jedną parcelę na kościół, miała też stanąć cerkiew.

Powoli Czarny Bór zaczynał się cywilizować, normowało się życie i praca, a z latami dom nasz zaczął rozwijać swe apostolstwo także na innych odcinkach potrzeb społecznych i kościelnych.

W każdym razie ks. prałat Lubianiec swą prośbę skierowaną do naszej Matki i jej decyzja na objęcie stały się fundamentem pięknej, Bożej placówki, której nawet nienawiść wroga nie mogła przekreślić.


URSZULANKI SZARE NA WILEŃSZCZYŹNIE 1927 - 1946. Fragment wspomnień s. Antoniny Tyszkiwicz "Wspomnienie o Czarnym Borze". Seria wydawnicza: "Ocalić od zapomnienia". Zgromadzenie Sióstr Urszulanek SJK - Warszawa 2000

Koszalin 2007 | www.urszula.ovh.org | Emilia Rogowska | Webmaster: Przemek