Strona główna
  Życie

  Kanonizacja
  Pisma
  Relacje
  Artykuły
  Książki
  Strony WWW
  O nas
  Kontakt
     

  


Siostra Stanisława Maria Borowicz, urszulanka


WSPOMNIENIA Z 1944 ROKU

I

Warszawa - Młociny. Dom nowicjacki. Mistrzyni: s. Teresa Cywińska. Wspólnota liczyła ok. 18 sióstr w tym 4 profeski, 4 juniorystki, pozostałe siostry to nowicjuszki.

Lato w pełni. W Warszawie i okolicy coraz większy niepokój; łapanki, groźne, tajemnicze ostrzeżenia, akcje zapowiadające powstanie. Dochodzą wieści, że cywilni Niemcy opuszczają Warszawę.

Siostra Stanisława Maria Borowicz
Wieczorem, 1 sierpnia dotarła do nas wiadomość, że w Warszawie wybuchło powstanie. Ogarnęła nas trwoga, ale także zabłysła nadzieja, że wreszcie skończy się okupacja. Powstańcom przyjdą z pomocą alianci i wojsko rosyjskie stojące na prawym brzegu Wisły.
Nazajutrz, o świcie zbudziły nas strzały i brzęk tłukących się w domu szyb. Schroniłyśmy się w piwnicy. Za chwilę słychać było łomot do drzwi, wrzaski, niemieckie krzyki. Okazało się, że otoczyli nas Niemcy. Za chwilę byli już wewnątrz domu; wrzeszcząc wpadli do środka z wycelowanymi w nas karabinami. Rozbiegli się po całym domu poszukując "bandytów" - powstańców. Grupie sióstr znajdujących się w piwnicy wydano rozkaz: Hände hoch i pod eskortą esesmanów, którzy wycelowali lufy karabinów w stronę sióstr nakazano wymarsz na taras. Deszcz lał jak z cebra. Jedna z sióstr (s. Stanisława Borowicz) padła zemdlona. Młody esesman - sprawiał wrażenie, że niedawno opuścił szeregi Hitlerjugend - przystawił lufę karabinu do leżącej na ziemi. Niemiecki oficer, starszy wiekiem powstrzymał go od strzału. Wywiązała się między żołnierzami kłótnia. Urażony, młody esesman pobiegł plądrować pomieszczenia. Po krótkiej chwili wrócił i w geście tryumfu pokazał znalezione naboje karabinowe. Starszy oficer skonstatował, że są to naboje niemieckie, podrzucone przez rozjuszonego, młodego Niemca.

Po tym zajściu Niemcy pozwolili nam wrócić do piwnicy, gdzie pod strażą trzymali nas do południa. W pewnej chwili usłyszałyśmy serię strzałów z karabinu maszynowego. Okazało się, że Niemcy znaleźli obok naszego domu ukrytych w snopkach zboża kilkunastu chłopców (w wieku 16-22 lat), którzy przyłączyli się do walki z powstańcami warszawskimi. Ci młodzi bohaterowie strzelali spod naszego domu w stronę pobliskiego niemieckiego lotniska. Natychmiast po odnalezieniu "bandytów" odbyła się egzekucja. Nas pozostawiono w spokoju.

II

Nie pamiętam dokładnej daty, ale było to w ostatnich dniach sierpnia 1944 r. Z powodu przechodzącej przez Młociny linii frontu, nasze osiedle obiegła wieść, że mieszkańcy muszą w ciągu paru godzin opuścić miejsce i teren zamieszkania. Na drogach zaroiło się od przeróżnych wózków kopiasto naładowanych niezbędnym dobytkiem. Ludzie starzy, dorośli, młodzi i dzieci uginając się pod ciężarem dźwiganych tobołów uciekali w panice w stronę Kampinosu. Nas również nie ominął rozkaz natychmiastowego opuszczenia Młocin. W ciągu kilkunastu minut załadowałyśmy na furę najpotrzebniejsze rzeczy, u boku wozu uwiązałyśmy naszą krowę; po czym ruszyła fura ciągnięta przez naszego konia. Za furą szła w stronę lasu grupa sióstr obładowanych osobistym mieniem.

Na skraju lasu, w Leśnej Dąbrowie przyjęto nas w domu wczasowym, gdzie znalazłyśmy locum na ogromnym strychu. Wówczas przebywały tam matki z dziećmi, które zostały zaskoczone przez Powstanie i ich powrót do Warszawy aktualnie był niemożliwy. Wśród wczasowiczów panowało przerażenie. Lęk o rodzinę, strach o przyszłość oraz kończące się zapasy żywności powodowały szerzącą się panikę.

Na strychu owego wczasowego domu znalazłyśmy wystarczającą ilość łóżek dla sióstr. Kapelan, ks. Hassa, pallotyn przybyły w naszej karawanie, został ulokowany na parterze w jakiejś dyżurce domu. Natomiast dla naszego Pana i Króla Jezusa pod postacią Chleba znalazł się kącik na naszym strychu odgrodzony prześcieradłami. W czasie mszy św. po odsłonięciu prześcieradeł nasza sypialnia zamieniła się w "bazylikę wypełnioną ludem Bożym", jak mówiłyśmy między sobą.

Prócz letników i nas, część budynku zajmowało wojsko niemieckie. Po rozlokowaniu się na strychu siostry natychmiast rozejrzały się po okolicy i znalazły pracę w pobliskim dużym gospodarstwie. Rano, po Mszy św. siostry wychodziły na cały dzień do pracy przy wykopkach ziemniaków i warzyw. Wracały późnym popołudniem obdarowane wynagrodzeniem za pracę w postaci płodów ziemi, tłuszczu i mąki. W pensjonacie zabłysła iskierka nadziei. Dzieci otrzymywały od naszej krasuli po kubeczku mleka, a ein Topf gotowany codziennie w dużym kotle przez siostrę dyżurującą (nie szła w tym dniu na wykopki) zapewniał gorący posiłek dla całego pensjonatu. W nocy przychodzili także chłopcy z lasu po wyrabiany przez nas i suszony makaron oraz inne dary, którymi dzieliłyśmy się z ochotą.

Tak przeżyłyśmy piękny, gorący wrzesień. W tych warunkach niemożliwe było dalsze, zimowe bytowanie. Byłyśmy odcięte od świata, nie miałyśmy żadnych wiadomości o siostrach w Warszawie. Kiedyś nadarzyła się okazja i przez kapłana, oficera węgierskiego, s. Mistrzyni przesłała list do Ożarowa, do naszych sióstr z wiadomościami o nowicjacie.

Trzeci października - to dzień imienin naszej Mistrzyni, s. Teresy Cywińskiej. W tym dniu siostry nie poszły do pracy. Miałam wówczas dyżur w kuchni. Gotowałam w wielkim kotle imieninową zupę z kawałkami mięsa i wspaniały deser - kisiel! Wszystkie pozostałe siostry wraz z Mistrzynią odbywały rekreację pod rozłożystym starym dębem na skraju lasu. W godzinach przedpołudniowych, tuż przed obiadem przybiegły do kuchni panie i z niepokojem oznajmiły, że przed nasz budynek zajechała wielka ciężarówka. Po chwili do domu wpadła jak bomba s. Antonina Szymkiewicz, która przyjechała tą ciężarówką. Poinformowane siostry natychmiast powróciły z rekreacji. Okazało się, że niemiecka ciężarówka przyjechała po nas, aby zabrać nas do Ożarowa. Po kilkudziesięciu minutach stłoczone znalazłyśmy się na krytej plandeką platformie ciężarówki wraz ze swym uratowanym dobytkiem. Mieszkańcy pensjonatu płakali żegnając nas z żalem. Na pociechę został im imieninowy obiad i trochę produktów żywnościowych.

Po radosnej, pełnej optymizmu godzinnej podróży przybyłyśmy do celu. To co zobaczyłyśmy i usłyszały napełniło nas bólem i trwogą. Otóż, w pierwszych godzinach walk powstańczych, na tyłach Uniwersytetu Warszawskiego, na wzgórzu zginęły jako sanitariuszki cztery nasze siostry.

Dom sióstr w Ożarowie oblężony był tłumem uchodźców z Warszawy; były tam nasze siostry z lokatorami z Wiślanej, dziewczęta oraz personel z bursy z Tamki a także liczni uciekinierzy. Wszystkie pobliskie stodoły zaludniły się po brzegi. Siostra Teresa Leichert, kierowniczka domu w Ożarowie-Urszulinie dokonywała cudów, aby zaradzić biedzie. Podobna sytuacja była w pobliskich naszych domach: w Brwinowie i Milanówku. Szczególnie Milanówek był niesamowicie oblężony Warszawiakami.

Rozpoczęły się starania, by przed zimą ulokować mieszkańców bursy w bezpiecznych i znośnych warunkach. Nieustanny nasz szturm do nieba przyniósł upragnione efekty, otóż znalazło się miejsce, w którym można było zamieszkać. Był to nasz dom w Zakopanem, w Jaszczurówce. Jednocześnie należy wspomnieć, iż przed wojną a także w czasie okupacji nasze siostry prowadziły właśnie w Jaszczurówce dom dziecka dla chłopców. Około roku 1942 Niemcy wydali siostrom rozkaz opuszczenia domu i zakaz osiedlania się w powiecie nowotarskim. Za sprawą ks. Kardynała Adama Stefana Sapiehy siostry wraz z dziećmi zostały przyjęte przez oo. Bernardynów w Kalwarii Zebrzydowskiej. Po Powstaniu Warszawskim do Milanówka dotarła wiadomość, że w Zakopanem Niemcy opuścili nasz dom i pozostał on nie zamieszkały. Znów dzięki interwencji ks. Kardynała Sapiehy Zgromadzenie odzyskało swoją własność. Wobec takiego obrotu sprawy ówczesna matka generalna, Pia Leśniewska zdecydowała, iż bezdomni mieszkańcy bursy z Tamki zajmą opuszczony dom w Jaszczurówce. Po intensywnych staraniach naszych władz zakonnych, kierowniczka bursy - s. Augustyna Szczepańska otrzymała pozwolenie na transport kolejowy i przejazd z Ożarowa do Zakopanego.

Ja, po powrocie z Leśnej Dąbrowy zostałam skierowana do Brwinowa do pracy wychowawczej w domu dziecka, który prowadziły siostry. Wkrótce otrzymałam wiadomość, że korzystając z okazji transportu "Tamki" do Zakopanego mam jechać z chorymi siostrami do Lipnicy Murowanej. Polecenie okazało się dla mnie bardzo trudne do przyjęcia. Czas wojenny, trudna podróż, znaczne oddalenie od "serca" Zgromadzenia, odpowiedzialność za chore siostry, a do tego mój brak doświadczenia z racji młodego wieku napawały mnie lękiem i obawami. Polecenie przyjęłam w duchu posłuszeństwa z ufnością w pomoc Bożą i opiekę Matuchny - naszej Założycielki, matki Urszuli Ledóchowskiej.

Z Brwinowa przyjechałam do Ożarowa. Tu poznałam moje podopieczne: s. Ambrozję Jawor, s. Merici Koncerewicz i Hankę Pachołkównę, 15-letnią dziewczynę żydowskiego pochodzenia (s. Paula Goldmann). Wszystkie ledwie trzymające się na nogach - z chorymi stawami biodrowymi. "Tamka" już się ładowała do podstawionego wagonu towarowego stojącego na bocznym torze. Wkrótce nasz wagon, ubity do granic możliwości, doczepiono do zestawu kolejnych wagonów i tak w imię Boże ruszyliśmy w nieznane.

Podróż trwała kilka dni i nocy. Fatalne warunki podróży, zmęczenie i ciągłe postoje pociągu odbijały się niedomaganiami wycieńczonych głodem i przeżyciami podróżnych. Siostra Augustyna z grupą sióstr i kapelanem, ks. Janem Wosińskim (późniejszym biskupem płockim) nieustannie, z wielką troskliwością czuwała nad gromadką uchodźców. Moje siostry wraz z Hanką bohatersko znosiły udręki podróży. W naszym pielgrzymowaniu miał miejsce pewien znamienny i wzruszający fakt. Otóż, pewnego dnia, w godzinach rannych, nasz pociąg zatrzymał się na stacji w Katowicach. Przez otwarte szeroko zasuwy - boczne ściany wagonu, weszło do środka chłodne, ale orzeźwiające powietrze. Umęczeni podróżą pasażerowie obudzili się z ciężkiego snu. Wówczas naszym oczom ukazał się sznur idących do kopalni wynędzniałych postaci górników. Jakież było między nimi poruszenie, gdy dowiedzieli się, że w wagonie znajdują się dzieci - sieroty uchodzące z płonącej Warszawy. Przystawali, ze współczuciem kiwali głowami, ocierali płynące z oczu łzy i... oddawali nam swój całodzienny posiłek - razowy chleb i butelki napełnione czarną kawą.

Nasza "czwórka", aby dojechać do Lipnicy Murowanej musiała przesiąść się w Krakowie do pociągu jadącego w kierunku Tarnowa. Niestety, pociąg ominął Kraków i zatrzymał się dopiero wieczorem w Skawinie. Byłyśmy zmartwione zaistniałą sytuacją i prosiłyśmy gorąco o pomoc Bożą i wstawiennictwo naszej Matuchny. Czekała nas niespodzianka. Jakież było nasze zdumienie i radość, gdy na stacji spotkałyśmy s. Almę Lewandowską, która czekała na pociąg do Kalwarii Zebrzydowskiej i zaproponowała byśmy z nią tam pojechały. Przed północą dotarłyśmy do sióstr na wzgórze "Ukrzyżowania". Kierowniczka domu, s. Bernarda Laurentowska całym sercem zajęła się naszą "czwórką".

Tak się złożyło, że s. Salomea Soberka miała wyjechać z Kalwarii Zebrzydowskiej do Lipnicy Murowanej. Zatem okazało się, że będziemy podążać do celu podróży pod opieką s. Joanny Chrostek i s. Salomei Soberki. Ponieważ z Bochni do Lipnicy Murowanej można było dojechać jedynie furmanką w dzień targowy, tj. we czwartek, zatem w najbliższy czwartek, w powiększonym gronie wyjechałyśmy do Krakowa, by tam przesiąść się do pociągu jadącego w kierunku Tarnowa.

Byłyśmy szczęśliwe, gdy w komplecie zajęłyśmy miejsce w wagonie IV klasy. Nagle, na peronie powstało zamieszanie i na peron wkroczył oddział niemieckiego wojska. Wrzaskliwy rozkaz raus, raus, raus - spowodował panikę. Ludzie opuszczali wagony oknami i drzwiami, i biegli, by dostać się do końcowych, zatłoczonych wagonów. Gdy nasza "czwórka" usunięta z wagonu znalazła się na peronie, wówczas z przerażeniem stwierdziłyśmy, że zginęła nam nasza opieka - s. Joanna i s. Salomea. Jednocześnie widziałyśmy jak cały pociąg był oblepiony podróżnymi. Ludzie tłoczyli się na buforach i w drzwiach wagonów. Nie było mowy o dostaniu się do środka. Usłyszałyśmy gwizdki oznajmiające odjazd pociągu, a my stałyśmy na peronie. Nagle z jednego wagonu znajdującego się na początku składu pociągu wychylił się niemiecki żołnierz i zawołał do nas: Schwester, hier. Ciągnąc za sobą liche tobołki dowlokłyśmy się do "gościnnego wagonu". Za chwilę pociąg ruszył. Z przerażeniem stwierdziłyśmy, że jesteśmy wśród podchmielonych niemieckich żołnierzy. Natychmiast zdałam sobie sprawę z grożącego niebezpieczeństwa. Nasza Haneczka, która miała wygląd typowo semicki, nonszalancko i buntowniczo spoglądała wokół siebie. Moje szepty i opatulania "chorego dziecka" zwróciły uwagę Niemców. Ze wściekłością zaczęli krzyczeć: Jude, Jude... Zaczęłam im tłumaczyć: Das Kinder ist krank, ale oni jeszcze bardziej rozjuszeni zaczęli wołać w naszą stronę: Und du, und du, und du... Ihr seid Jude, Jude... i zaczęli sięgać po karabiny. Z rozpaczą wołałam: "Boże, Matuchno, ratuj". W tym momencie, w szczerym polu, pociąg tak gwałtownie zahamował, że w wagonie wszyscy poupadali, z półek pospadały wojskowe plecaki z menażkami, i do naszego wagonu wszedł niemiecki oficer. Zrobił się popłoch. Zapłakana podeszłam do oficera skarżąc się, że żołnierze chcą nam wyrządzić krzywdę. Wówczas oficer zaczął krzyczeć na żołnierzy. Hanka skulona i przestraszona, odwrócona tyłem siedziała w kącie na swoim tobołku. Ja tymczasem tłumaczyłam oficerowi, że jedziemy do Bochni i prosiłam, żeby nam zapewnił opiekę. Oficer jechał z nami aż do Bochni, u celu podróży pomógł nam wysiąść z pociągu i wynieść nasze tobołki. Na stacji w Bochni odnalazły się nasze zguby - s. Joanna i s. Salomea. Poczuwając się do wypełnienia powierzonego im obowiązku opieki nad nami oznajmiły, że pójdą szukać noclegu. My tymczasem mamy na nie czekać. Przeszłyśmy zatem do zatłoczonej i tak ogromnie zabłoconej poczekalni, że wchodzący zapadali się w błocie po kostki.

Zapadał zmrok, strugi deszczu lały się z nieba. Furmanki dawno już rozjechały się po skończonym targowym czwartku. A my stłoczone w dworcowej poczekalni czekałyśmy godzinę, dwie, trzy... a nasze opiekunki wciąż nie wracały. Powzięłam decyzję poszukania jakiegoś locum na nadchodzącą noc. Siostry - moje towarzyszki podróży, zalęknione i pełne obaw nie chciały mnie puścić do miasta na poszukiwania, ale zbliżająca się godzina policyjna i niepewność sytuacji, w jakiej znalazłyśmy się spowodowały, że siostry wyraziły zgodę na mój plan dalszych działań. Gdy wyszłam z poczekalni dworca kolejowego nieopodal zauważyłam nie wykończony, pusty budynek a w nim na parterze lokal w rodzaju sklepu z zaszalowanym deskami oknem i drzwiami. Prędko przyprowadziłam w to miejsce siostry. Było to nasze nocne schronienie przed deszczem, chłodem a przede wszystkim niemieckim patrolem. Przed godziną policyjną zdążyłam jeszcze pójść na poszukiwanie jakiejś strawy. W pobliżu naszego schronienia znalazłam punkt RGO, gdzie wydawano uchodźcom z Warszawy posiłki. Po zdobyciu jakiegoś naczynia przyniosłam siostrom ciepłą, czarną kawę z kilkoma kawałkami chleba. Tymczasem siostry z obawy, że nie wrócę roniły łzy.

Noc była koszmarna. Skostniałe z zimna, drzemiąc, z trwogą oczekiwałyśmy ranka. Nazajutrz, podobnie jak wczorajszego wieczora udałam się do wozu RGO, gdzie znów otrzymałam porcję czarnej kawy i chleb. W nadziei spotkania naszych opiekunek poszłam na stację PKP. Tam natknęłam się na gospodynię z koszem pełnym jaj, która zobaczywszy urszulankę powiedziała, że przyjechała z Lipnicy Murowanej i że plebania już o nas wie, po czym z tryumfem i dumą oznajmiła: "Ino patrzeć jak bedom kunie". Jak wicher pobiegłam do sióstr z radosną nowiną. "Lipnica już o nas wie, zaraz będą konie" - wołałam ze szczęścia. Zaraz łzy obeschły, na niebie wyjrzało słońce, wróciła nadzieja. W kieszeni habitu znalazłam jakieś grosiki, za które kupiłam paczuszkę landrynek, które osłodziły nam gorycz przeżytego koszmaru.

Po chwilowej euforii nadeszła próba cierpliwości. Minęła jedna godzina, później następna, jeszcze następna, nadeszło południe, a zapowiedzianych po nas koni nie było. Siostry będąc u kresu sił, wyczerpane znowu zaczęły w cichości płakać. Serce pękało mi z bólu, ale starałam się swoim lękiem nie odbierać siostrom nadziei. Modliłam się bezustannie powtarzając z ufnością psalm "Kto się w opiekę odda Panu swemu" oraz "Matuchno, ratuj".

W porze południowej znów przyniosłam siostrom coś w rodzaju zupy i każdej z nich po kawałku chleba. W dalszym ciągu czekałyśmy na zapowiedziane konie. Powoli słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, przesilał się kolejny październikowy dzień. Coraz większa trwoga i beznadzieja zaczęła drążyć nasze serca i myśli. Aż wreszcie około godziny 14.30 zajechał na stację wóz zaprzężony w dwa silne konie. "Siostrzyczki wsiadać" - gromkim głosem woźnica oznajmił nam koniec udręki. Zbolałe, wyczerpane siostry wraz z Hanką ledwie zdołały wdrapać się na wymoszczony sianem wóz. Pan woźnica wręczył nam butelkę z jeszcze ciepłą czarną kawą i porcję razowca. Dopiero teraz została rozwiązana zagadka zaginięcia naszych opiekunek. Od pana woźnicy dowiedziałyśmy się. że wcześnie rano dotarła na plebanię wieść o siostrach z Warszawy czekających w Bochni na jakikolwiek pojazd, którym można byłoby dostać się do Lipnicy Murowanej. Ks. Proboszcz polecił natychmiast zaprzęgać konie, ale wyjazd do Bochni po siostry musiał być wykorzystany do przewozu należnego kontyngentu ziemniaków. Dopiero po długim oczekiwaniu w kolejce na odstawienie kontyngentu woźnica mógł przyjechać po nas na stację.

W domu lipnickim, gdzie zostałyśmy szczególnie serdecznie przyjęte, dowiedziałyśmy się, że nasze opiekunki, s. Joanna i s. Salomeą, po opuszczeniu nas w Bochni udały się na plebanię bocheńskiej parafii prosząc o nocleg. Gospodyni, przez skąpo uchylone drzwi oznajmiła, że nie ma miejsca, wobec czego siostry wyruszyły na pieszo do Wiśnicza (8 km). Tam, również na plebanii, zostały przyjęte bardziej gościnnie i przez kilka godzin mogły podrzemać w przedpokoju. Nazajutrz, raniutko o godz. 4-tej siostry wyruszyły z Wiśnicza do Lipnicy (7 km) i szczęśliwie dotarły do lipnickiego domu. Siostra Annuncjata Gerlicz, kierowniczka wspólnoty, natychmiast udała się na plebanię do ks. kanonika Sarny, proboszcza tamtejszej parafii, który polecił wysłać po nas konie. Dalej losy naszego dotarcia do Lipnicy potoczyły się jak wyżej wspomniałam. Pod opiekuńczymi skrzydłami s. Gerlicz i s. Józefy Ledóchowskiej, która przed Powstaniem Warszawskim przyjechała do Lipnicy Murowanej do swojej osamotnionej matki, pani hr. Pauliny Ledóchowskiej, poczułyśmy się bezpieczne i w pełni szczęśliwe.

Nazajutrz, w dzień św. Urszuli, 21 października 1944 roku dziękowałyśmy gorąco niebu i naszej Matuchnie za cudowne doprowadzenie nas pod dach lipnickiego domu zbudowanego przez Nią samą, naszą Matkę Założycielkę.

S. Stanisława Maria Borowicz


S. Stanisława Maria Borowicz. Maszynopis, archiwa urszulańskie.



Koszalin 2007 | www.urszula.ovh.org | Emilia Rogowska | Webmaster: Przemek